Autor Wiadomość
miyumi
PostWysłany: Pon 17:57, 13 Sie 2007   Temat postu:

- Co to za miejsce Leo? - rozglądała się po pokoju - Lustro sprawdza kto jest przed drzwiami, kołatka zadaje pytania. Słyszałam, że w Altdorfie praktycznie potykasz si o magię, ale czy to nie lekka przesada? Na akademię magiczną to mi to nie wygląda, żeby miało, aż takie zabezpieczenia. - Uśmiechnęła się jak skrzat. Podobieństwa dokładały jeszcze jej płomienno rude włosy i piegi na jasnej buzi.
Chireadan
PostWysłany: Pon 11:20, 13 Sie 2007   Temat postu:

Motr był zły i nie krępował się tego okazywać. Nie dość, że został zignorowany to jeszcze miał paskudne wrażenie, że nie jest tam, gdzie być powinien. Nasilało się z każdą sekundą, a jego koci umysł, lekko zamroczony po kilku miaucząco-mrucząco-ocieranych wymuszeniach, nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie gdzie właściwie być powinien. Zaczynało go to drażnić, dlatego też postanowił skorzystać z Drogi Na Skróty. Wiedział, gdzie jest i wiedział, że powinien być gdzieś indziej, sprawa nie była prosta, ale istnieją Sposoby. Mort położył się na słońcu na ławie przed jedną z karczm i zamknął oczy i zaczął myśleć...
- Jeżeli umysł czuje, że jest nie tam gdzie być powinien, a miejsce w którym być powinien, nie jest tym, w którym obecnie sie znajduje...
Przerwał, by jeszcze raz przemyśleć to zdanie. Po chwili wahania wrócił do rozmyślań przysięgając, że już nigdy się nie napije.
- Jeżeli umysł czuje, że miejsce w którym być powinien, nie jest tym, w którym obecnie sie znajduje, musi być to wywołane tym, że według rzeczywistości powinien być gdzieś indziej.
Był kotem. Psychiczne zapasy były jego domeną. Rzeczywistość była twardym przeciwnikiem, ale on naprawdę nie wiedział gdzie iść, a na słońcu było tak dobrze...


Mort otworzył oczy. Stał w paskudnej, brudnej i ogólnie mówiąc zapyziałej uliczce. Po chwili, poświęconej na kontemplowanie, ruszył przed siebie z ogonem podniesionym do góry, nie dziwiąc się ani trochę. Nie był to pierwszy raz, gdy kocie lenistwo walczyło z rzeczywistością, a ktoś przecież musiał ulec.

Droga doprowadziła go do odrobinę znajomych drzwi, zastawionych przez jeszcze bardziej znajomą postać. Stała przed nimi młoda kobieta, odziana w jasno zielone szaty, której powierzchowność przywodziła na myśl kamienne kręgi, zwierzęta i nie wiadomo dlaczego długą białą brodę. Towarzyszył jaj mężczyzna, którego strój wykazywał niezwykłe przywiązane właściciela do czerwieni, co wspaniale pasowało do jego temperamentu. Oboje byli pochłonięci sprzeczaniem się z kołatką.
Mort położył się przy ścianie i patrząc na nich z lekką irytacją obiecał sobie w duchu, że jeśli przez dłuższy czas nie poradzą sobie ruszy sie by im pomóc.


Leopold uśmiechał się patrząc, po chwili odsunął się zapraszajac siostrę do wspólego patrzenia. Obraz ukazywał dwoje ludzi kłócących się pod drzwaimi.
- To Ella i Hubert - wyjaśnił Leopold - sądzę, że mamy trochę czasu - dodał zapraszając Cyntię do zwiedzania.
Chireadan
PostWysłany: Sob 22:59, 21 Lip 2007   Temat postu:

Milczenie przedłużało się, nawet kołatka powstrzymywała się od komentarzy. Leopold zdawał się myśleć, być może wspominać. Zaułek powoli wypełniał się koncentracją, powoli przekraczającą granicę namacalności.
- Morze... - powiedział w końcu, wyciągając słowa z głębi swej pamięci.
- 'aaak? - kołatka doprowadziła zirytowane spojrzenie, pełne urazy i wściekłości do perfekcji.
- Po morzu płynie statek - mówił coraz pewniej - ale kapitan śpi pod pokładem.
- F 'orcie teka ukofana - padł odzew.
- Czarodziej w wieży cierpi na bezsenność.
- Wieza 'est wyfoka i zimna, ftary ma reumafyzm.
Kontynuowali wymianę haseł i odzewów przez dobre 10 minut, zupełnie nie zwracając uwagi na kapłankę, oraz jej spojrzenie wyrażające nie tylko niepewność, ale także troskę o stan umysłu co poniektórych.
- A uczniofie fpotykają 'ie w 'ospodzie - zakończyła kołatka.
Po jej słowach rozległ się pisk nieoliwionych zawiasów i nic więcej się nie wydarzyło.
- Hmm... 'ożesz 'opchnąć? - spytała nieśmiało zakłopotana kołatka.
Mag pchnął drzwi nasycając przestrzeń falami straszliwych dźwięków, klasyfikujących się między zgrzytami, piskami, a jękami.

Drzwi stały otworem, za nimi rozpościerał się mroczny korytarz. Po chwili zastanowienia Leopold wziął siostrę za rękę, po czym zagłębił się w mrok. Szli tylko chwilę, by dotrzeć do kolejnych drzwi. Gdy tylko udało im się je otworzyć wejście do budynku zamknęło isę za ich plecami, oczywiście przy wtórze straszliwych odgłosów.

Po wejściu do pomieszczenia mag wyciągnął rękę w bok. Dobrze pamiętał. Otwarcie szafki oraz kilka dalszych czynności zajęło mu tylko chwilkę. Zadowolony odstawił płonącą świecę na stolik. Światło wyciągało z ciemności detale, choć drugi rzut oka pozwalał stwierdzić, że czyniło to z ogółami, szczegóły zaś ukrywało w rozedrganych cieniach. Pokój był mały, zakurzony i zarośnięty pajęczynami, panował w nim nieprzyjemny, acz nie za mocny, zapach pleśni. Leopold doprowadził Cynthię do lustra. Puścił ją, by przetrzeć je rękawem. Patrzył w nie przez chwilę, po czym sięgnął do kamionki, stojącej na półce. Gdy wyjął dłoń jego palce pokryte były żółtą żywiczną substancją. Delikatnie naniósł ja na obramowaniu lustra. Wycierając rękę o szmatkę wiszącą pod taflą szkła patrzył na siostrę rozglądającą się z zaciekawieniem po pomieszczeniu.
- Teraz trzeba czekać - powiedział zerkając na lustro.

______________________________________________________________
Odsyłam do "Straż! Straż!" Pratchetta.
miyumi
PostWysłany: Śro 13:15, 18 Lip 2007   Temat postu:

- 'ego? - zapytała kołatka obrażonym tonem. Wyraz żelaznej mordki mówił wyraźnie, że ma ochotę odgryźć pukającemu palce. Tylko dlatego, że nie ma okazji sięgnąć gdzie indziej. - 'ana 'ie ma w 'omu! 'ości 'ie przyhmuhe! - wrzasnęła zjadliwie na koniec.

Cynthia otworzyła oczy tak szeroko, że przypominały rozmiarem dwie złote korony.
- Leo?... - zapytała niepewnie, ale uśmiech zdradzał, że tylko udaje przestrach - czy podobnego kompletu bezczelnych klamek nie widzieliśmy przypadkiem u lorda Gielona?

Mężczyzna spojrzał na nią szczerze zdumiony. Od czasu ich powrotu do Pleifdorfu temat Gielona i jego ziem był dla Cynthii tabu. Nigdy go nie poruszała. Przyjrzał jej się uważnie, a jego zielone spojrzenie było przenikliwe jak zimny błysk ostrza. Dziewczyna uśmiechnęła się trochę szerzej, ale nic nie dodała. Odpowiedział jej uśmiechem i ukradkowo delikatnie odetchnął z ulgą. Może i jej udzielił się jego szczęśliwy nastrój? Dobrze, że już lepiej znosi tamte wydarzenia. Ponownie odwrócił wzrok w stronę drzwi.
Chireadan
PostWysłany: Pią 16:00, 06 Lip 2007   Temat postu:

Pociągnął ją w głąb miasta, szybko wyszli z dzielnicy portowej by zagłębić się wąskie uliczki. Choć minęło trochę czasu Leopold dokładnie wiedział, gdzie jest. Jego studencka intuicja kierowała nim, nie pozostawiając mu nawet możliwości sprzeciwu. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że mamrotane pod nosem wspomnienia przeplatane były niezbyt pochlebnymi wzmiankami na temat kapłanów, zwłaszcza Morra, domniemanych łowcach czarownic i ludzi oskarżających niewinnych bliźnich o takie głupoty.

Był szczęśliwy. Siostra mogła myśleć, co chciała, nawet sądzić, że to ona jest powodem radości, ale nic nie wiedziała. Był pewien, że nie zauważyła nic specjalnego w kruku, który przyglądał im się w porcie. Starał się nie zwracać na siebie uwagi - spokojnie siedział wśród skrzyń. Nawet Leopold ledwo go wypatrzył. Nie mógł się mylić, ciężko nie rozpoznać czarnego, latającego bydlaka, który przez dwa lata polował na czyjeś ucho.

Uliczki w większości były puste, tylko gdzieniegdzie siedział żebrak lub jakiś człowiek w sobie tylko znanym celu przemierzał złodziejski szlak. Zatrzymali się przed dębowymi drzwiami, zbudowanymi tak, jakby ich twórca dostał polecenie stworzenia mrocznego portalu, lecz wcześniej tworzył tylko wejścia do gospód i innych przybytków publicznych. Nad drzwiami, koślawymi literami, ktoś nabazgrał napis "tu ni ma nidz ciekawego". Leopold pamiętał go dobrze. Spojrzał na siostrę.
- Tylko nie mów im, że jesteś kapłanką - pouczył - nie trzeba ich straszyc - dodał z dziwnym uśmiechem.
Zapukał, a głuchy odgłos kołatki uderzającej o stary dąb wypełnił zaułek.
miyumi
PostWysłany: Pią 14:51, 22 Cze 2007   Temat postu:

– Leo?! – Pisnęła zduszonym szeptem, wtulając się w jego pierś. Słyszała jak śmiech rodzi się w jego płucach. Wariat, zwariował… pomyślała, ale już czuła jak uśmiech się jej poszerza i zaczęła chichotać razem z nim. Wciskała twarz w czarną materię jego szaty, żeby nie wybuchnąć śmiechem, który usłyszeliby chyba nawet na podgrodziu. Zagryzła wargi i wciąż chichocząc odepchnęła go lekko – Błazen! – Prychnęła, wciąż powstrzymując chichot. Źrenice jej błyszczały od śmiechu i łez w kącikach oczu. – Co ci się stało? – Spytała z uśmiechem – przecież właśnie... – zacięła się, a potem westchnęła. Przestała chichotać, ale było jej lżej. Mogła się uśmiechać, całkiem szczerze, i było to miłe uczucie – Ech nie ważne. Obiecuję, że przynajmniej dzisiaj nie będę marudzić – uroczyście położyła rękę na sercu. – Słowem nie wspomnę o tym, że znalezienie tu kogokolwiek przekracza możliwości cudu.
– Cin! – Warknął na nią
– Dobrze już dobrze. To, komu chcesz mnie przedstawić? – Spojrzała na niego z miną wygłodniałego dziecka przed sklepem ze smakołykami. – A tak przy okazji… Ludzie wyglądający jak kapłani mora, albo łowcy czarownic, nie mają w zwyczaju przytulania kobiet. – Uśmiechnęła się z miną złośliwego skrzata – nie każdy w tym mieście wie, że jestem tylko twoją małą siostrzyczką – Wysunęła zawadiacko czubek języka. Szybko poczuła ukąszenia mrozu, więc przestała stroić miny i wzięła go pod ramię. Dobrze, że miała na sobie kożuch, bo na widok jej szat ludzie już totalnie straciliby rozum zastanawiając się, co oni tak naprawdę widzą.

Tak to jakoś dziwnie im się w życiu ułożyło… On skończył Kolegium, a ona odebrała święcenia kapłańskie. I choć, oboje ich uczono, że dawne życie pozostawili już za sobą, to jednak teraz byli sobie bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej.
Chireadan
PostWysłany: Czw 11:44, 31 Maj 2007   Temat postu:

Leopold uśmiechnął się, płynnie zsunął się z konia i pomógł siostrze zejść, po czym, wciąż trzymając jej rękę pociągnął w stronę zjawiska. Nie stawiała oporu, była zbyt zdumiona, zachowała jednak dość przytomności by idąc za przykładem brata chwycić uzdę konia i poprowadzić go za sobą.
- To nie to, co myślisz - uspokoił ją mag - nie mniej jednak, warto to zobaczyć - zakończył z uśmiechem.
Szli przez ulice nie zważając na ludzi. Nie musieli. Otaczał ich krąg pustki, będący najprawdopodobniej efektem czarnej szaty Leopolda i zdeterminowane spojrzenie jego zielonych oczu.
Zatrzymali się dopiero niedaleko portu, źródło zakrzywienia wiatrów znajdowało isę już na statku i powoli, acz nieubłaganie oddalało się od lądu.
- Patrz - Leopold wskazał ręką statek - tam odpływa elf, niestety, trochę się spóźniliśmy...
W każdym razie magia, która tak Cię zdziwiła nie pochodzi od niego... przynajmniej nie w całości. Pewien jestem, że ma przy sobie dużo amuletów, potężnych amuletów - zakończył krótki wykład.
Ku zdziwieniu wszystkich, w tym i siebie samego objął siostrę ramieniem. Śmiech, żywy i radosny, wyrwał się z jego ust. Nie potrafił nad nim zapanować, czuł się dziwnie szczęśliwy.
W porywie radości pociągnął siostrę za rękę.
- Choć, przedstawię Cię komuś, to miasto pełne jest dobrych wspomnień, a elfem, którego szukamy się nie przejmuj, mam przeczucie, że niedługo go spotkamy - stwierdził z uśmiechem, nie wyrażającym niczego, poza radością i zadowoleniem.
Aravilar Liadon
PostWysłany: Śro 12:54, 16 Maj 2007   Temat postu:

Po wielu dniach znojnej wędrówki, gorąca kąpiel wydała się Cavindelowi conajmniej rzadko spotykanym luksusem. Siedząc w wypełnionej po brzegi kadzi rozmyślał o tym po co tu przyjechał. Był ciekaw, czy uda mu się zrobić to, co zamierzał. A jeśli nie? Czy inni będą próbować?
- Ciekawe co u licha wyrabia Yuviel. Myślałem, że będzie tu o niej głośno... Będtę to musiał sprawdzic...

Dzień chylił się już ku końcowi gdy elf ruszył w stronę Sali Obiadowej Imperatora. W kandelabrach płonęły setki świec dodając komnacie niesamowitego uroku. Wielki, dębowy stół oraz dwa krzesła wyglądały nieco groteskowo ale Cavindel nie odważył się nawet usmiechnąć. Prawdę powiedziawszy był nawet lekko zdenerwowany. Gdy wszedł do komnaty Imperator wpatrywał się w płomienie trzaskajace w kominku. Z lekką nutą nonszalancji i arogancji odwrócił się na pięcie i począł wpatrywać się w barda, który pokornie pochwylił głowę.
- Rad jestem Cię widziec Cavindelu... Raczysz zjeść ze mną wieczerze?
Jego głos był twardy niczym skała lecz jednocześnie hipnotyzujący i miły dla ucha.
Obaj mężczyźni usiedli naprzeciw siebie milcząc...
- A może spróbować zrobić to teraz? - elf myślał gorączkowo wpatrując się w stół. W tym jednak momencie coś zadzowniło i do komnaty poczęto wnosić rozmaite potrawy. W odległym kącie sali rozstawiła się mała, kameralna orkiestra i oczekując aż jej władca zacznie jeść rozpoczęłą smętny koncert...
Chireadan
PostWysłany: Pon 16:39, 14 Maj 2007   Temat postu:

Mort rozejrzał się, jego oczom ukazała sie panorama miasta widziana z jednego z dachów. Widział swego sługę i jego siostrę, trochę dalej prawie zabawną scenkę z jakimś niziołkiem, jakieś paskudne wiatry magii, na które nawet nie dalo sie polować. Postanowił zbadać sprawę pokurcza. Przez chwilę patrzył jak ucieka, by nastepnie majestatycznie skoczyć na sąsiedni dach i pobiec w stronę placu. Przeczucie go nie myliło obiekt po chwili tu był, był też elf, ubrany odrobinę niestosownie. Jako, że wywiązała się walka zrobił jedyną właściwą rzecz. Podkradł się do długouchego, po czym majestatycznie otarł się o jegonogi.




Więcej napiszę jak komp wróci z naprawy. Very Happy
Counterman
PostWysłany: Wto 13:51, 08 Maj 2007   Temat postu:

" Że ich matka tyle spłodziła..." pomyślał niziołek rozglądając się z rozpaczą. Wcale nie nagle ujrzał wysoką postać, zapewne ped... elf. "Hmmmm elf" W tym momencie grupka dziwnych istot która go goniła osiągneła swój upragniony cel: dogoniła go.
Niziołek zręcznie uniknął pierwszego ciosu, po czym tertalnym gestem uniósł dłoń i krzyknął: " Nie dam się zbałamucić psy Chaosu! "... po czym dostał w łeb pałką.

I stała się ciemność.






Gdybyś przeczytał moje powyższe posty wiedziałbyś w co jest ubrany ped... elf - Emiel.
miyumi
PostWysłany: Wto 16:59, 01 Maj 2007   Temat postu:

Dziewczyna westchnęła zmęczona. Podróżowali już od ponad tygodnia. Tyłek ją bolał od całych dni spędzonych w siodle, ręce i twarz szczypały od nieustających mrozów i wichrów. Głowa swędziała niemiłosiernie, po postojach w przydrożnych gospodach i zajazdach. Kiedy wyjeżdżali z Pfeildorfu, nie myślała nawet, że droga do stolicy może być tak uciążliwa. Myślała, że ich głównymi strapieniami, będą banici i rozbójnicy, niedobitki zwierzoludzi pozostałe po Inwazjach, łowcy czarownic i inni szaleni fanatycy. Nie, że będą to odciski i wszy! Choć z dwojga złego wolała jednak obecną sytuację. No, a przynajmniej wolała ją do dzisiejszego wieczora.

Przeciągnęła się w siodle czując nieprzyjemne drętwienie pleców i karku. Z sykiem wstrząsnęła się, kiedy pod płaszcz dostało się lodowate powietrze zimowej nocy.
– Scheiße – syknęła skrzywiona.
Leopold spojrzał na nią i uśmiechnął się z udawanym zgorszeniem:
– Wypada to, tak kapłance przeklinać?
– Daj mi spokój – burknęła – zimno, ciemno i do domu daleko, a ty byś pewnie chciał, żebym tryskała humorem.
– O ile pamiętam to zazwyczaj był twój naturalny stan?
– To było dawno i nieprawda – mruknęła, ale nie udało jej się powstrzymać uśmiechu. Zresztą, dlaczego by się nie śmiać? Byli w takim położeniu, że na rozpacz i łzy było już stanowczo za późno. Właściwie to jedyne, co im teraz pozostawało to śmiech. Śmiech lub szaleństwo. A dziewczyna czuła, że oscyluje niebezpiecznie blisko granicy tego drugiego.

Otrząsnęła się z tych średnio przyjemnych rozważań i wróciła do rzeczywistości. Jakby mało mieli problemów, to teraz jeszcze doszła im ta durna sprawa z wioski, z której wyjechali jakieś cztery godziny temu. Durna, bo dziewczyna nadal nie mogła pojąc, jak można zamordować człowieka, który dał Ci schronienie i poczęstunek. Jak można być tak… sama nie wiedziała jak to zrozumieć – mieszanka okrucieństwa i ograniczenia? Zabić tylko dlatego, że to stare małżeństwo wieśniaków, grzebało mu w rzeczach. Pół Imperium słyszało o Ravandilu Lharaendo. Skrytobójcy, który zasłynął na tyle, że poszukiwano go listem gończym od Nuln po Marienburg. Ale to byli prości ludzie. Można to było załatwić na setki innych sposobów. Przekonać, przegadać, oszukać…

Religia zabraniała kapłanom Shaylli przyczyniać się do śmierci. Ale dziewczyna miała wrażenia, że gdyby dorwała w swoje ręce tego odmieńca, to by chyba gołymi rękami wydusiła z niego życie.
– Zresztą – prychnęła, podejmując przerwany wątek rozmowy z Leopoldem – ten Lharaendo i tak musi być koszmarny w swoim fachu skoro jest znany. O ile dobrze rozumiem różnicę między skrytobójcą, a zwyczajnym mordercą, to ten pierwszy ma być dyskretny – zamilkła ciągle czując gotujący się w niej gniew, po tym co usłyszała od Leopolda, a co stało się w wiejskiej chacie – No i chyba nie szafuje życiem każdej napotkanej osoby.

Jej towarzysz milczał. Ale jego mina podpowiadała dziewczynie, że i on nie jest tak do końca spokojny. Delikatnie mówiąc. Magowie z jego kolegium nie lubili takich ludzi. Śmierć była dla magów sztuką, godną czci. Mordercy i zabójcy zmieniali śmierć w sprofanowany towar, ostatniej jakości, który można sobie kupić za grosze.
– Nadal pozostaje pytanie, co z tym zrobimy? – Ciągnęła dalej wywód – Bo oficjalna droga postępowania chyba odpada? – Było to raczej retoryczne pytanie. Gdyby jakakolwiek straż miejska czy sądowa, mogłaby coś w tej sprawie zrobić, to ten głowa tego mordercy już dawno zdobiłaby miejskie mury. Listy gończe i nagrody tylko obrazowały jak bezsilna jest sprawiedliwość w Imperium, nie mogąc dosięgnąć złoczyńcy własnymi siłami. Leopold rzucił na nią okiem i uśmiechnął się samymi kącikami wąskich warg:
– Cóż…jego dusza chyba powinna pośpieszyć przed oblicze Morr’a… – rzucił niewinnie, słodkim tonem – Lub ewentualnie do mojej kieszeni – jego oczy ściemniały, gdy uśmiechnął się trochę mocniej.

Dziewczyna zamilkła próbując poprawić się w siodle. Niestety nie było już dla niej pozycji, która nie była koszmarnie niewygodna i uciążliwa. Wciąż nie mogła przywyknąć do umiejętności Leopolda. Prawdę mówiąc do swoich też nie umiała przywyknąć. Właśnie, dlatego ubłagała go, żeby zabrał ją do Altdorfu. Miała cichą nadzieję, że w głównej świątyni uda jej się znaleźć odpowiedź, jak mogła zostać tak różnie obdarzona.

Mróz był taki, że na metalowych elementach końskiego munsztuku osiadła już gruba warstwa szronu. Z mrozu, aż drzewa trzaskały. Dziewczyna zmęczona ziewnęła i oparła czoło końską grzywę. Dość miała już trudnych rozmyślań.
– Idziesz spać na własną odpowiedzialność – rzucił do niej Leo.
– Hę? – Mruknęła obrażona, odwracając twarz w jego stronę i opierając się o koński kark policzkiem.
– Jak spadniesz, to ja cię powrotem na konia wsadzać nie będę.
– Och, jak mi brakowało twojej troskliwości – uśmiechnęła się krzywo. Ale od razu zrobiło jej się jakoś tak cieplej. Czasem, aż do bólu brakowało jej codziennych przekomarzanek i złośliwości. Jednak codzienność bywała tak trudna i podła, że zazwyczaj już nie mieli siły by z niej kpić i żartować. Te czasy odeszły już bezpowrotnie.

Minęły kolejne długie kwadranse cichy w czasie, których jedynym dźwiękiem było skrzypienie śniegu i basowe mruczenie dobiegające z juków Leopolda.
– Masz ważne pozwolenie, prawda? – Zapytała znienacka, wyrywając maga z drzemki.
– Sz… co? Czego? – Ziewnął przysłaniając smukłą dłonią usta.
– Pozwolenie. – Powtórzyła dobitnie – Ostatnie, czego bym chciała, to, żeby cię zatrzymali za brak papierka.
Leopold dystyngowanie potarł powieki kciukiem i palcem wskazującym.
– Nie marudź – mruknął – odkąd wyjechaliśmy odzywasz się praktycznie tylko po to by narzekać – Zamrugał przywracając oczom ostrość widzenia – Oczywiście, że mam.
– Nie marudzę… po prostu się martwię – odburknęła. Chociaż tak naprawdę denerwowała się. Denerwowała i bała się do tego stopnia, że im bliżej byli Altdorfu, tym większą miała ochotę zawrócić konia i uciec jak najdalej. Wiedziała, że to bez sensu, ale nic nie mogła na to poradzić. Choć ostatnie kilka godzin próbowała drzemać, nie sen nie nadchodził przepędzany czarnymi myślami.

***

Mdła szarówka ogarniała niebo od wschodu. Do świtu pozostała jeszcze, co najmniej godzina, ale nocą chmury się rozwiały i szybciej robiło się jaśniej. Ostatnie puszcze przerzedziły się i ustąpiły całkowicie pustym polom otaczającym wiecznie głodny Altdorf. Teraz, kiedy ziemia była pokryta białym całunem pola wyglądały na jeszcze bardziej opuszczone. Czasie ich drogi Cynthia przywykła do lasów i borów. Teraz czuła się dziwnie odsłonięta i wystawiona na cios, na tej białej równinie, zasypanych pól.

Na horyzoncie wyraźnie rysowały się potężne mury stolicy Imperium. Nawet z odległości tych kilku mil iglice cesarskiego pałacu ostro odcinały się na tle jaśniejącego nieba.

Drogi prowadzące do cesarskiego miasta powoli zapełniały się. Ciszę wypełniał jednolity szum, coraz głośniejszy. Składało się na niego skrzypienie wozów, porykiwania wołów, jęki osłów, prychanie mułów. Pierwsze kłótnie między wciąż nielicznymi, ale zapełniającymi drogę chłopami. Altdorf budził się do życia jeszcze przed świtem. Trzeba było dowieźć mąkę do piekarni, mięso do rzeźni… tylko kupiec, który wstanie wystarczająco wcześnie zajmie sobie odpowiednio lukratywne miejsce na którymś z miejskich placów handlowych lub targów. Więc chociaż większość mieszkańców stolicy, wciąż słodko kołysała się w objęciach snu, własnych, lub nie, żon i kochanek, to ci, którzy z miasta żyli, byli już na nogach.

Cynthia poklepała zabandażowanymi dłońmi policzki, sprawdzając czy może wróci do nich czucie po tej lodowatej nocy.
– Idealnie – uśmiechnął się Leopold, patrząc na strażników otwierających akurat bramy. Prawo wymagało, aby na noc zamykać bramy miast. Nikt, poza kurierami cesarskimi, i tymi, którzy posiadali glejty miejskie nie mógł wtedy wejść, ani wyjść. Ale zimą bramy otwierano jeszcze przed świtem, aby móc zaopatrzyć miasto we wszystko, czego będzie potrzebowało na dany dzień. Trafili akurat na ten moment, więc mała była szansa, że ktokolwiek ich zatrzyma. Dla kupców i rolników, rano liczył się czas. Trzeba było rozwieść towary zanim na ulicach zacznie się ruch. I choć straż miała obowiązek sprawdzać wszystkich przyjezdnych, o tej porze nie robiono tego. Wściekły kupiec, który przez zmarnotrawiony na bramie czas straci dzienny utarg, potrafi być dla nadgorliwego strażnika, dużo bardziej nieprzyjemny niż jakikolwiek przełożony.
Gwardziści obrzucili wprawnymi spojrzeniami dwójkę konnych wjeżdżających zaraz za wozem smolarskim, ale nie zatrzymali ich.

Jechali południową drogą. Szeroką i wybrukowaną. Ponieważ pozostałe lice były jeszcze puste, już z daleka zobaczyli, iż droga ta prowadzi do potężnej budowli z znakiem młota nad gigantycznymi odrzwiami.
– Świątynia Sigmara – szepnęła dziewczyna.
Leopold spojrzał na nią rozbawiony.
– Czyżby to był nabożny szept? – Rzucił lekko sarkastycznym tonem.
Ale Cynthia praktycznie go nie usłyszała. Szeroko otwartymi oczyma wodziła po wysokich murowanych domach, których okiennice i drzwi często były pomalowane kolorowymi wzorami i ornamentami. W większości przypadku farba była wyblakła i złuszczona, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Ona widziała potężne i piękne miasto. Miasto, gdzie nad dachy z czerwonych dachówek wybijały się wieże kościołów i świątyń. Miasto szerokich brukowanych ulic. Dostatnich sklepów na każdym rogu, właśnie otwierających swoje podwoje.
Leopold westchnął widząc zachwyt dziewczyny. Dla niego przyjazd do stolicy nie był niczym nadzwyczajnym. To tutaj znajdowały się wszystkie Kolegia. Wiele lat studiów, sprawiło, że oceniał miasto trochę inaczej. Owszem było urokliwe… na studencki sposób. Postanowił, że jednak nie będzie odbierał dziewczynie tej chwili zachwytu. Dzień, dwa i sama zauważy, że ulice cuchną, domy są brudne, a sklepy sprzedają głównie chłam. Ale na razie dobrze mieć, choć namiastkę czegoś miłego.

Zatrzymali się pomiędzy świątynią Sigmara, a wschodnią częścią murów Pałacu Cesarskiego. Plac był jeszcze pusty. Śnieg, który spadł w nocy sprawił, że całość była nieskalanie biała… wydawała się czysta. Bez tego tłoku i brudu, rozdeptanego błota i hałasu, było tu naprawdę ładnie. I właśnie wtedy zza wierzy kościoła wstało słońce. Niebo zaróżowiło się intensywnie, a złote promienie wyglądały jak aureola. Po niebie przepływało osiem kolorów, jasnych i idealnie dopełniających się. Każdy z nich wirował, zwijał i zakręcał się w swym niepowtarzalnym rytmie. Cynthia po prostu patrzyła ciesząc tym pokazem oczy, Po chwili dopiero zdała sobie sprawę, że płynny ruch wichrów, nie jest tak przypadkowy jak na początku myślała. Kolory skupiały się i otaczały wysokie wieże i kopuły niektórych budynków. Uśmiechnęła się wskazując brodą na iglicę jednej z takich budowli:
– Tam? – zapytała Leopolda. Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Przedstawisz mnie kolegom z studiów? – Zapytała szelmowsko.
– Chyba śnisz – odparł złośliwie, ale z uśmiechem. – Choć. Wykorzystajmy to, że nie ma ruchu i załatwmy, co mamy do załatwienia. – Szturchnął konia piętami kierując się w jedną z alejek odchodzących od placu. Dziewczyna tęsknie popatrzyła na poranne niebo i dostojne budowle Pałacu i pojechała za nim.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że zauważyła coś jeszcze.

Odwróciła się gwałtownie i przeszukała wzrokiem horyzont.
– Co jest? – Zapytał ją chłopak, zaczynając się niecierpliwić.
– TO. – Opowiedziała ciężkim głosem.

W jednym punkcie, gdzieś na północ od nich wszystkie wiatry magii splatały się w jedno. W kolumnę zmieszanych kolorów. Oboje wiedzieli co to oznacza.
Chireadan
PostWysłany: Nie 14:36, 22 Kwi 2007   Temat postu:

Ogień płonął coraz jaśniej i dało się już słyszeć pierwsze krzyki ludzi w wiosce. Ale oni już wsiadali na konie. Wyjechali z podwórka kiedy pierwsi chłopi z pałkami zbliżali się do chałupy. Wyglądali jakby chcieli czegoś od konnych ale spojrzenia podróżnych powstrzymały ich od działania.

– Na pogrzeb nie zdążyli, ale na podział spadku są na czas – mruknęła szorstkim tonem.
– Prawdziwi ludzie – potwierdził sarkastycznie Leopold.
– Wiesz, że będziesz musiał mi wytłumaczyć dlaczego jedziemy nocą?
– Wiem – odpowiedział z tym nie wróżącym niczego dobrego uśmiechem.


* * *

Światło księżyca przebijało się przez gęste korony drzew zwieszających się nad drogą. Nic nie zakłócało nocnej ciszy gościńca, wszelkie zwierzęta spały, ukrywały się bądź skradały. Śpiew ptaków oraz inne dzienne odgłosy rozbrzmiewały nową melodią. Las pełną piersią śpiewał balladę ciszy.
Przy trakcie, koło wielkiego szarego kamienia siedziała myszka. Czekała. Z oddali słyszała odgłosy zbliżających się koni. Po kilku chwilach pełnych napięcia ludzie znaleźli się w polu widzenia. Toczyli rozmowę, choć bardziej odpowiednim określeniem byłby monolog. Jeden z konnych opowiadał coś, jego głos brzmiał cicho i dostojnie w otaczającej ich ciszy. Myszka zasłuchała się, rozumiała każde słowo. Nie mogło być inaczej, była przecież najmądrzejszą istotą w całym lesie. Była wybrańcem boga. Ludzie którzy ją wynieśli na piedestał nazywali go chyba Tzeench. Nie pamiętała dokładnie, z każdym dniem dawne wspomnienia zacierały się by ustąpić miejsca naprawdę ważnym faktom.
Człowiek mówił mądrze, wyczuwała jego energię, był jednym z Nich. Wielkich Ludzi Posiadających Dar. Chwila koncentracji pozwoliła jej ustalić, że druga z postaci, mimo mniejszej potęgi jest także odmienna.
Decyzja została podjęta. Gdy tylko jeździec przestał opowiadać i osłabił koncentrację, udało jej się wtargnąć do jego umysłu. Posiadła całą wiedzę tej istoty. Była zaintrygowana. Nie wiedziała na kogo trafiła. Wprost nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Jej umysł powoli kończył kształtowanie planu zawładnięcia wszechświatem, musiała tylko dotrzeć do Altdorfu.... Była gotowa stawić czoła przeciwnościom losu, w tym wszystkim dziwnym nocnym szelestom i sykom, które zaczynały docierać do jej uszu.

* * *

Jechali w milczeniu. Nic nie mąciło ciszy lasu, poza miarowymi uderzeniami końskich kopyt. W pewnej chwili kapłanka spojrzała na nogę towarzysza, jej wzrok przyciągnął podejrzany ruch.. Jakiś niewielki czarny kształt wspinał się po niej w stronę do juków. Ostrożnie podważył materiał, by wślizgnąć się do środka i uwalić na podróżnym bagażu, zakopać się w te przyjemnie pachnące i ciepłe szaty, jeszcze nie noszone od wyjazdu przez ich właściciela. Istocie było dobrze. Nagle pokrywa podniosła się, niebo ukazało się tylko na chwilę, by zaraz zniknąć, zasłonięte przez człowieka.
- Gdzieś się szlajał Mort? - spytał Leopold
Istota nie musiała odpowiadać. Oblizała się po kociemu. Jak zwykle...
Emiel Godefroy
PostWysłany: Pon 20:26, 09 Kwi 2007   Temat postu:

- Panie czy nie zawijamy do portu? – zapytałem. - O ile dobrze wiem to jest właśnie miasto zwane Marienburg.
- Owszem, szlachetny, jednak dostałem rozkaz, aby dostarczyć was bezpośrednio do Altdorfu, ponieważ muszę jeszcze stamtąd kogoś zabrać – usłyszałem odpowiedź.
- Nie wiedziałem. Ktoś z nas?
- Tak, szlachetny.
- Zlituj się i przestań mnie tytułować. Jestem Twoim gościem już wystarczająco długo byś mógł sobie darować to „szlachetny”. Szczególnie, że to nie jest mój tytuł.
- Tylko, jeżeli przestaniecie nazywać mnie „panem” – kapitan odparł z uśmiechem. – Na morzu wszyscy jesteśmy równi i tylko załoga powinna ewentualnie używać swoich stopni.
- Niech Ci będzie „kapitanie” – odpowiedziałem ze śmiechem. – Napijemy się wina? Dla mnie to pewnie okazja by wypić coś dobrego. W Imperium nie ma dobrych trunków.

Dalsza podróż upływała spokojnie i monotonnie. Oba brzegi pokryte były grubą warstwą białego puchu, który gwarantował trudną podróż po lądzie. Z nieba padał śnieg, w towarzystwie silnego wiatru. Cieszyłem się, że w taka pogodę nie muszę fatygować się taki kawał drogi. Właściwie to straszne, co ludzie zrobili z rzeką Reik, przy takiej temperaturze powinienem był być w stanie przejść po niej na piechotę a ona jednak cały czas pły... to znaczy konsystencją przypominała ciecz. Ludzie twierdzą, że to Chaos jest największym zagrożeniem dla tego świata. Nie widzą, że żaden demon ani nawet bóg nie zniszczył tego świata w takim stopniu jak ludzie. Ech... o losu ironio...

- Przygotuj się – usłyszałem za sobą glos kapitana – zawijamy do portu.
Nawet nie zauważyłem, że wpłynęliśmy do miasta. Altdorf stolica Imperium, przypuszczalnie najbrudniejsze miejsce na tym świecie. Nagle poczułem coś dziwnego, pomyślałem, że wolałbym podróżować samotnie i bezbronny przez Naggaroth niż siedzieć w misji dyplomatycznej w tym mieście, które wręcz emanuje aurą brudu i... nudy. Zszedłem pod pokład by zabrać swoje rzeczy i książki od mojego mistrza. Chwilę potem czekałem gotowy do zejścia na ląd. W pewnym momencie zauważyłem, że tam gdzie przybijamy, na brzegu ktoś stoi jakby na nas czekał. Przypomniałem sobie jak kapitan mówił, że musi stąd kogoś zabrać. Przyglądałem się tej postaci długo. Była intrygująca, wiatry wirowały wokół niej, ale jakby nie ośmielały się jej dotknąć. Przyczyną był prawdopodobnie Qhaysh, którym nieznajomy wręcz świecił, co było ewidentnym znakiem, że to jeden z nas. Nie wyglądał jednak na maga, raczej na kogoś, kto jest pod magiczną ochroną. Zanim się zorientowałem opuszczono trap a wszyscy na pokładzie, co mnie mocno zaniepokoiło, klęczeli z pochylonymi głowami. Pomyślałem, że jak zwykle tylko ja nie wiem, co się dzieje.
- Witaj żołnierzu – usłyszałem melodyjny głos.
Teraz dopiero, gdy wszedł na pokład i stał tuż obok mnie, zauważyłem, że w jego aurze wyczuwalne jest pewne subtelne znamię. Takie samo wyczuwałem u swojego Mistrza, oczywiście, gdy mi na to pozwolił. Klątwa sprzed wielu tysięcy lat. Jednak z wyjątkiem mojego Mistrza nikt na tym przeklętym świecie nie nosił takiego piętna. Nikt z wyjątkiem... jasna cholera przecież to jest...
- Witaj książę – odpowiedziałem, klękając i pochylając głowę.
- Wstań. O ile wiem jesteś żołnierzem mojego brata.
- Tak to prawda. Zostałem wysłany by dostarczyć przesyłkę od mojego Mistrza dla historyka Imperatorskiego.
- Myślałem, że mój brat wykorzystuje swoją straż do trochę ambitniejszych zadań niż usługi kurierskie.
- Mistrz uznał, że ta misja będzie dla mnie swego rodzaju odpoczynkiem. Niedawno wróciłem z misji z Wrót Calith.
- Ach, to Ty. Słyszałem o Tobie. Podobno cała ta podróż zajęła Ci prawie trzy lata. Przypuszczam, że nie była łatwa, ale przy okazji odwiedziłeś większość naszych najstarszych twierdz. Jakie wieści przywiozłeś?
- Linia obrony na południowych rubieżach straciła ostatniego maga a statek posłańca zatonął w czasie sztormu. Mistrz obiecał się tym zająć. Muszę jednak przyznać, że sytuacja nie wygląda tam ciekawie, myślę, że przydałoby się wysłać jakieś wsparcie i zmianę dla tamtejszych strażników.
- Rozumiem. Po powrocie do domu zajmę się tym. Dziękuje za wieści i powodzenia w Twojej misji – powiedział z uśmiechem.
- Bezpiecznej podróży książę – odpowiedziałem poczym zszedłem po trapie na ląd.
Kilka minut później statek odpłynął.

Pierwsze, co rzucało się na zmysły to fakt, że port cuchnął. I to jednym z najgorszych znanych zapachów na świecie – zepsutą rybą. Starałem się wyjść z niego najszybciej jak mogłem by móc uciec od tego przesycającego wszystko odoru. Byłem jednak w tym miejscu po raz pierwszy, więc szybko zacząłem się gubić w plątaninie uliczek pomiędzy magazynami, przystaniami i budynkami zarządu morskiego. Po pewnym czasie udało mi się wydostać z tej matni. Kiedy błąkałem się tak po tej jednej z najgorszych dzielnic miasta zaczepiło mnie kilku nie zbyt przyjemnie wyglądających ludzi. Zaczęli prosić o pieniądze, raczej nie oczekiwałem, że to napad w końcu żaden z nich nie wyglądał groźnie a najwyższy z nich musiałby wysoko podskoczyć by spojrzeć mi w oczy. Chwilę po tym jak udało mi się ich odpędzić wyszedłem na jakąś szeroką drogę, na jednym końcu znajdowal się most a na drugim skrzyżowanie. Widząc, że największe budynki w mieście znajdują się po drugiej stronie rzeki skierowałem swe kroki w kierunku mostu. Powoli zaczynałem się przyzwyczajać do specyficznej atmosfery tego miasta. Mnóstwo obdartych i niedomytych ludzi wszędzie, każdy gdzieś gna, gdzieś tam z kimś się kłóci ktoś. Widziałem jak kobieta przez okno wylała nieczystości prosto na ulicę i nikogo to nie zdziwiło z wyjątkiem żebraka, który spał pod tym oknem. Od czasu do czasu mijały mnie patrole straży miejskiej, które wyglądały jakby usilnie próbowały nic nie zauważyć. Normalne życie ludzkiego miasta dla mnie było czymś niezwykle egzotycznym. Po przejściu przez most ujrzałem lepszą stronę stolicy. Domy patrycjatu i szlachty, świątynie, wybrukowane ulice, wszystko to kontrastowało z tym, co widziałem po drugiej stronie rzeki. Zmierzając cały czas w jednym kierunku dotarłem w końcu do placu, na którym stała ogromna budowla. Nie było specjalnym problemem zorientowanie się, że to główna świątynia Sigmara Młotodzierżcy, jednego z głównych bogów Imperium. Altdorf wpierw tak odrażający zaczynał mnie intrygować, nabrałem ochoty, aby poznać lepiej to miasto, obejrzeć je całe. Stwierdziłem, że historyk może trochę poczekać. Poznawanie miasta zacząłem od obiektu najważniejszego, czyli karczmy. Nie ukrywam, że najbardziej interesowały mnie tutejsze trunki, ale musiałem tez coś zjeść.

Karczma tuż przy moście po tej lepszej stronie rzeki wyglądała zachęcająco. Duża sala z dwoma wielkimi stołami i czteroma mniejszymi, wyglądała na czystą i zadbaną. W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa. Podszedłem do baru spojrzałem na tablicę gdzie krzywymi literami ktoś zapisał listę rzeczy, jakie można tu dostać. Jedna z nich natychmiast przyciągnęła moją uwagę.
- Czy to wino naprawdę pochodzi od elfów – zapytałem szynkarza.
- W pewnym sensie. - karczmarz wyglądał na zakłopotanego i dopowiedział już szeptem – Zważ kapłanie, kupujemy je od morskich elfów.
Kapłanie? Teraz już rozumiem, dlaczego wszyscy goście na mnie tak dziwnie patrzą. Wzięli mnie za kapłana a to w karczmie nie zbyt popularny gość. Faktycznie ubrany byłem w białą szatę, jaką tutaj noszą duchowni, a przez całą drogę jak i teraz przy barze miałem na twarz nasunięty kaptur. Próbowałem tylko przypomnieć sobie, jacy kapłani noszą tutaj białe szaty. To była chyba bogini Ayvi... tak w tym kraju nazywana Shallya. Jakby nie było to nieporozumienie należało wyjaśnić.
- Wybacz dobry człowieku, ale ja nie jestem kapłanem.
- Jak to panie? Przecież macie szaty kapłana Shallyi. Nie godzi się chodzić tak ubranym nie będąc kapłanem, to bluźnierstwo i świętokradztwo. Powinniście panie wiedzieć, że bluźnierców i świętokradców karze się tutaj stosami. Powinieneś uważać na siebie panie, kimkolwiek jesteś.
Chciałem tylko wytłumaczyć się i pozbyć ciekawskich spojrzeń skierowanych w moją stronę. Teraz wiedziałem, że ich się nie pozbędę chyba, że wyjdę, a na to z kolei nie miałem ochoty.
- Jestem dalekim podróżnym i w moich stronach to normalny strój. Myślę, że wasi kapłani to zrozumieją.
- Kapłani może tak. Ja bym się martwił o łowców czarownic, którzy najpierw rozpalają stos a potem zadają pytania, ale w końcu to nie moja sprawa. Co podać?
- Niech będzie to elfie wino i coś do jedzenia.
- Mam niezłą dziczyznę.
- Poproszę.
- To będzie korona i dziesięć szylingów.
- Właściwie to nie mam tutejszych pieniędzy a nie wiem, jaka tutaj jest wartość mojej waluty. Pokazałem mu jedną złotą monetę.
Widziałem jak mu się oczy zaświeciły, co raczej nie było oznaką uczciwości jednak wiedziałem też, że musiałby być wyjątkowo głupi by próbować mnie oszukać. Szczególnie, że wiedziałem jaki jest tutaj kurs naszej waluty.
Przyjął monetę bardzo chętnie, po czym zawahał się. Ostatecznie oddał mi jednak jedną koronę imperialną. Starałem się usiąść w jak najciemniejszym kącie, aby jak najmniej rzucać się w oczy jednak i tak czułem na sobie spojrzenia całej sali. Szczególnie jednego jegomościa ubranego w czarne, drogie ubranie. Wyglądał jak szlachcic, ostre rysy twarzy, czarne włosy delikatnie tylko na bakach przyprószone siwizną i krótko przystrzyżona broda. Po dłuższej chwili otrzymałem zamówiony posiłek i napitek. Wyglądały nie źle, mięso pachniało całą gammą przypraw i wyglądało na dobrze wypieczone, a wino miało naprawdę ładny kolor. Zacząłem jeść ignorując towarzystwo z sali, które powoli chyba tez traciło mną zainteresowanie widząc, że nie wyglądam na kogoś, kto by chciał stwarzać problemy. Spróbowałem posiłku. Hmm... wydawało mi się że gdybym wziął sos z tego półmiska i polał nim moje buty, byłyby równie smaczne a może nawet lepsze. Odsunąłem od siebie talerz i wziąłem kielich, w końcu jestem dyplomatą a odkąd książę odpłynął to nawet najwyższym tytułem przedstawicielem mojego państwa w tym kraju. Właściwie to pewnie jedynym w tym kraju, ale to przecież niczego nie zmienia. Dlatego też swobodnie mogłem zjeść coś na dworze Imperatora w nadziei, że jego kucharze są trochę lepsi. Wino pachniało gorzej niż wyglądało, miało zapach ostry i pozbawiony subtelności. Wziąłem łyk, poczułem w ustach jego smak i natychmiast wyplułem z powrotem do kielicha. Smakowało jak ocet zmieszany ze spirytusem i goblińskim potem. Mocno zawiedziony odstawiłem kielich na stół.
- Czyżby nie smakowało? – usłyszałem z przeciwnej strony stołu.
- Nie specjalnie.
- Wiesz ze noszenie szat kapłańskich nie będąc jednocześnie kapłanem jest świętokradztwem do tego jeszcze parasz się magią i mam dziwne przeczucie, że nie masz na to pozwolenia. Chcesz skończyć na stosie? – zadał pytanie jakby proponował mi dolewkę wina, chociaż właściwie wolałbym stos niż dolewkę tego wina.
Spojrzałem na swojego współrozmówcę. Tak jak przypuszczałem był to mężczyzna w czerni, który jeszcze przed chwilą tak intensywnie mi się przyglądał.
- Jestem w tym mieście od pół godziny a już mi ktoś grozi. Traktujecie tak wszystkich przyjezdnych.
- Nie. Tylko tych, którzy bluźnią i parają się tym, co nie trzeba.
- Daj mi spokój człowieku, bo zaczynasz mnie irytować a to jeszcze nikomu na dobre nie wyszło. Jak mówiłem jestem przyjezdnym a mój ubiór jest w moich stronach normalny poza tym nie mam żadnego symbolu religijnego co dość jasno wskazuje na to że nie próbuje podszywać się pod żadnego kapłana. Moje paranie się magią ogranicza się do noszenia przy sobie zwykłego amuletu.
- To już oceni, kto inny, a dodatkowo jeszcze mogę cię oskarżyć o znieważenie łowcy czarownic. Pracuję dla świątyń.
Szybkim ruchem sięgnąłem do cholewy buta, wyszarpnąłem sztylet i wbiłem go w stół tuż pomiędzy rozłożonymi palcami jego prawej dłoni. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę, a ręka nawet nie drgnęła. Wydaje mi się, że wtedy odrobina szacunku do niego zagnieździła się gdzieś w moim umyśle.
- Daj mi spokój człowieku nie obchodzi mnie, kim jesteś, łowcą ryb, niedźwiedzi czy czarownic. Nie jest w Twojej mocy jakiekolwiek działanie wobec mojej osoby. Po pierwsze, dlatego że najzwyczajniej w świecie jesteś na to za słaby i brak Ci umiejętności a po drugie nie masz do tego prawa i nawet sam Imperator czy arcykapłan Sigmara nigdy Ci takowego nie dadzą. Więc odejdź.
Zsunąłem kaptur tak by mógł zobaczyć moją twarz. Teraz dopiero, nie bez satysfakcji, widziałem, że zrobiłem na nim wrażenie. W jego szeroko otwartych oczach wyraźnie widziałem odbicie pociągłej twarzy o ostrych rysach i właściwie śnieżno białej cerze z oczami, w których tęczówki były czysto czarnego koloru, co sprawiało wrażenie, że źrenice zajmują niemal cale oczy. Włosy długie srebrne. Było to odbicie mojej twarzy.
- Jesteś elfem?!
- Jakiś ty bystry – odparłem z kpiną w głosie.
- Ale co Ty tu robisz? Od dobrych kilku lat nie widziałem na oczy elfa, który nie byłby morskim, a Ty ewidentnie nie wyglądasz na jednego z nich. Zresztą różnisz się też od tych, których wtedy widziałem.
- Nie muszę się przed Tobą tłumaczyć człowieku. Jednak doskonale wiesz, że jestem poza Twoim zasięgiem, więc naprawdę lepiej zrobisz jak mnie zostawisz w spokoju.
- Uważaj odmieńcze, jeszcze się spotkamy.
- Zważaj na swoje życzenia, bo mogą się spełnić a uwierz mi, że to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą Cię spotkać w życiu.
Narzuciłem kaptur na twarz, zabrałem swoje rzeczy i wyszedłem z tawerny lekceważąc spojrzenia tam zebranych.

Skierowałem się w stronę zamku, który górował nad miastem. Brnąc przez błoto, jakie powstało na ulicach z wydeptanego śniegu byłem świadkiem zabawnego zdarzenia, które poprawiło mi humor. Przez ulicę przebiegł, to roztrącając ciżbę to przemykając między nogami, niziołek tuż za nim biegła banda wyglądających na mocno zdenerwowanych ludzi. Sytuacja z mojego punktu widzenia wyglądała wręcz komicznie jednak miałem wrażenie że trochę inaczej patrzył na to uciekający szczególnie że jego przewaga nad goniącymi zmniejszała się drastycznie...
miyumi
PostWysłany: Sob 15:45, 24 Mar 2007   Temat postu:

Przeszła na palcach przez izbę nie chcąc rozpraszać maga. Rozejrzała się po pokoju, ale widocznie nie znalazła tego czego szukała. Zajrzała jeszcze raz do komórki, a potem do wnęki izdebki, oddzielonej od głównej salki zasłonką. Stało tam małżeńskie łóżko. Smutnym wzrokiem spojrzała na tą jedyna oznakę luksusu w wiejskiej chacie. Obok łóżka stała skrzynia i to właśnie tego szukała. Z trudem podniosła wieko, bowiem nie mogła uchwycić jego krawędzi grubo obandażowanymi palcami. Całe dłonie miała zawinięte pasami lnu. Poruszała palcami sztywno i z trudem. Ale w końcu wydobyła ze skrzyni czyste prześcieradła. Cicho przeszła ponownie przez izdebkę i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Leopoldowi nie przeszkadzałaby pewnie jego obecność, ale chciała od razu dopełnić obowiązek wobec zmarłych.

Podeszła do ciał lezących na śniegu. Mężczyzna cały czas wpatrywał się w coś przerażonymi oczyma. Pochyliła się i zamknęła mu powieki:
– Niech teraz Morr weźmie was w swoją opiekę. – Złożyła ich ramiona na piersiach i nakryła prześcieradłami, jak śmiertelnym całunem. Materiału było za mało, aby owinąć całe ciała, więc tylko zadbała o ich zasłonięcie.

Obok ściany obory stały sągi drewna. Szczapy były równo porąbane. Zapasy miały starczyć pewnie jeszcze na długo, teraz posłużą właścicielom w ich ostatniej drodze. Zanim skończyła okładać ciała drewnem ustawiając wokół nich prowizoryczny stos pogrzebowy słońce całkowicie zaszło i było już ciemno. Zrzuciła kaptur i otarła spocone czoło. Obejrzała się na chałupę, ale w oknach było ciemno. Uchyliła drzwi i zajrzała do środka:
– Leo? – Siedział na zydlu ze zmarszczonym czołem. – Chcesz podejść?
Spojrzał na nią wzrokiem jakby dopiero co wynurzył się z głębokiego snu.
– Tak. Już idę – podniósł się powoli. Omiótł ostatnim spojrzeniem izbę, zatrzymując wzrok dłużej w kącie pokoju. Ona tymczasem zdjęła z półki pojemnik z naftą do lampy.
– Przepraszam, że ci nie pomogłem.
– Przecież wiem – uśmiechnęła się delikatnie w odpowiedzi. – Odejdą w pokoju?
– Odeszli w pokoju – potwierdził.
Wyjął z jej dłoni butlę i wyszedł na podwórze. Jej trudno było utrzymać w bandażach śliskie szkło.

Gdy wyszła za nim w powietrzu już unosił się ostry zapach nafty.
Requiem aeternam dona eis, Domine: et lux perpetua luceat eis. Te decet hymnus, Deus: exaudi orationem meam, ad te omnis caro veniet. Requiem. – Powiedziała cicho wymijając jego czarną sylwetkę.
Requiem – powtórzył za nią w odpowiedzi.
In memoria ćterna erit justus: ab auditione mala non timebit. – Dokończyła.

Stos pogrzebowy zapłonął jasnym ogniem. Nie mieli wonnego oleju, ani balsamów, więc swąd palonego ciała stał się bardzo gryzący. Oboje jednak stali na dworze jakby im to zupełnie nie przeszkadzało.
Chireadan
PostWysłany: Czw 20:42, 22 Mar 2007   Temat postu:

Drugi z podróżnych odziany był w długą czarną szatę, spod czarnych włosów wyzierały intensywnie zielone oczy. Nie patrzył na chatę, raczej ponad nią. Śledził oczami widziane tylko przez siebie obrazy. Po chwili zsiadł z konia i podał rękę dziewczynie. Gdy tylko zsiadła, bez słowa poprowadził ją w stronę chaty. Drzwi ustąpiły po dotknięciu jego niegdyś delikatnej i wypielęgnowanej dłoni. Oczom przybyłych ukazało się wnętrze, przy ścianie stała wsparta o nią siekiera, przy palenisku drewniany stołek. Ogień wygasł już dawno. Chata stała zimna i pusta. Mimo, iż poza parą wewnątrz nie było żywego ducha mężczyzna zdawał się coś obserwować. Jego spojrzenie przesunęło się powoli z sufitu na poziom jego oczu.
- Kto wam to zrobił? - padło pytanie w pustkę.
Jego głos był miękki, lekko zatroskany.
- Jam jest Leopold de Mortis z Kolegium... z Kolegium. - nie próbował już ukrywać zdenerwowania, jego dłonie delikatnie drżały, głos utracił pozory delikatności, oczy świdrowały pustkę.- Nakazuję wam. Mówcie.
Mężczyzna opuścił głowę, zdawał się nasłuchiwać. Po chwili, nie podnosząc oczu wskazał komórkę. Dziewczyna udała się w tamtą stronę, spokojna i opanowana. Wiedziała co tam znajdzie. Otworzyła drzwi, pochyliła się nad ciałami. Nie było dla nich nadziei. Trzeba było ich spalić na podwórzu. Obejrzała się przez ramię na swego towarzysza. Ktoś musiał ich przenieść.
Leopold nie zwracał na nią uwagi. Chodził po pokoju rozmawiając z wyimaginowanymi postaciami. Kobietą i mężczyzną. Zdawał się odtwarzać jakieś dawne wydarzenia. Zadawał pytania, wskazywał na puste już miejsca, drzwi, podłogę koło paleniska, kącik chaty.
Kapłanka patrzyła z dezaprobatą. Zawsze zapominał o świecie gdy trafiał na rozmówców o podobnych doświadczeniach. Nie zamierzała jednak sama się męczyć. Nie z jej palcami.
- Leo? - zapytała
Mężczyzna momentalnie wrócił do rzeczywistości. Przeprosił pusty pokuj, poczym delikatnie przeniósł ciała na podwórze.
Gdy na zewnątrz dokonywał się rytuał Leopold mimo zmęczenia, spowodowanego brakiem predyspozycji do przenoszenia ciał, wznowił rozmowę. Krople potu wystąpiły mu na skroń...

Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group