Forum Tawerna Ostrzy Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Cios sztyletu... Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Aravilar Liadon
Mieszczanin



Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether

PostWysłany: Pon 20:50, 05 Mar 2007 Powrót do góry

Czerwone, zimowe słońce chowało się już za odległymi wierzchołkami gór kładąc na nierównej drodze ostatnie, dobroczynne promienie, gdy strudzony podróżnik ponaglił śnieżnobiałego konia do ostatniego wysiłku. Altdorf już blisko. Zima trwała w najlepsze, trakt pokrywały wysokie na kilka stóp zaspy śnieżne a mroźny wiatr skutecznie zniechęcał do opuszczania stosunkowo ciepłych domostw, toteż jak okiem sięgnąć, gościniec był pusty. A raczej prawie pusty...
Cavindel naciągnął na twarz obszywany srebrzystobiałym futrem kaptur płaszcza w nadziei, że choć trochę osłoni go on od smagającego niemiłosiernie wiatru. Kilkanaście dni wcześniej wędrowiec opuścił Marienburg i niemalże bez wytchnienia posuwał się na południe nocując i żywiąc się jedynie w przydrożnych karczmach.
„Że też Imperator nie ma na głowie nic innego niż organizowanie w środku zimy balu maskowego”, myślał, choć tak naprawdę cieszył się, że mając do wyboru tylu znamienitych altdorfskich śpiewaków, Karl Franz wybrał właśnie jego, Cavindela Laelithara, mistrza lutni i śpiewu. Biedak, nie wiedział, że wydał tym samym na siebie ostateczny wyrok.
Niebo z każdą chwilą szarzało, a na fioletowy płaszcz trubadura posypały się mlecznobiałe płatki śniegu. Wkrótce też okolica stała się przyjaźniejsza a na horyzoncie pojawiły się smugi dymu. Niemniej jednak padający bez ustanku śnieg nasilił się, uniemożliwiając dalszą podróż. Korzystając z pierwszej lepszej nadarzającej się okazji, Cavindel zatrzymał się przy skromnej, acz większej niż pozostałe chacie. Wpierw zaprowadził zziębniętego wierzchowca do znajdujacej się obok zbitej naprędce szopy, która przed zimnem nie mogła chronić, była jednak osłoną przed śniegiem. Zabrał przypięte do siodła plecak i torbę na pasku po czym ruszył w stronę domostwa. Załomotał kilka razy w drzwi modląc się w duchu by ludzie, na których trafił okazali się być osobami o miłosiernym usposobieniu. Początkowo odpowiedziała mu cisza, jednak po chwili drzwi lekko się uchyliły ukazując ogorzałą twarz o sumiastych, kruczoczarnych wąsach i jasnych, niebieskoszarych oczach.
- Czego?! - krzyknął mężczyzna taksując ukrytego pod płaszczem przybysza.
- Witajcie gospodarzu! Nie znalazłoby się przypadkiem miejsce dla strudzonego wędrowca? - odpowiedział Cavindel.
- Nie! Odejdzcie stąd. Spróbujcie w mieście.
- Do miasta jeszcze kawał drogi a ziąb niesamowity... Nie sprawię kłopotu!
- Powiedziałem nie! - głos gospodarza dawał jasno do zrozumienia, że mężczyzna nie żartuje.
- Mam złoto - Cavindel podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę...
- Złoto powiadasz? Niech będzie... Wejdz, ale ręce trzymaj tak, bym je widział bo przysięgam na Sigmara, że jeden fałszywy ruch i postradasz głowę!
Mężczyzna odsunął się umożliwiając Cavindelowi wejście do domu. Wnętrze było ciepłe i przytulne. W kominku płonął jasny ogień, na drewnianym stołku siedziała zmęczona życiem kobieta o radosnych, zielonych oczach zszywająca brudne kawałki płótna. Mężczyzna trzymał w ręku ciężką siekierę, przyglądając się bardowi lecz najwidoczniej stwierdził, że ten jest niegroźny i odstawił broń siadając obok małżonki i wkładając do ust pięknie rzeźbioną, drewnianą fajkę.
- Wejdzcie panie, żona przygotuje dla was jakąś strawę. Dużo tego nie będzie, ale starczy by nasycić głód. Może zdejmiecie ten płaszcz?
Cavindel dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nadal miał nasunięty na twarz ciężki kaptur. Odpiął ametystową zapinkę i zrzucił przemoczony strój. Oczy gospodarzy rozszerzyły się, nie wiadomo, ze strachu, czy ze zdziwienia. Pierwsze, co rzucało się w oczy to spiczaste, długie uszy ozdobione srebrnymi kolczykami. Białe niczym mleko włosy związane były prostą, czarną opaską i sięgały mężczyźnie prawie do pasa. Fioletowe oczy iskrzyły się od ukrytej w nich inteligencji i zadziorności. Elf odziany był w śnieżnobiałą koszulę z podniesionym kołnierzem, fioletową kamizelę zdobioną czarnymi nićmi, czarne spodnie oraz skórzane buty do konnej jazdy.
- Na młot Sigmara... Ravandil, we własnej osobie... - wyszeptał mężczyzna a z ust na podłogę wypadła mu fajka.
Kobieta wydała z siebie zduszony krzyk.
- Nie rozumiem – rzekł elf – jakiż Ravandil? Jestem Cavindel Laelithar, bard i poeta z Marienburga. Zmierzam do Altdorfu na zaproszenie, świeć Sigmarze nad jego rzadami, Imperatora. Musieliście mnie z kimś pomylić...
- Może macie rację... - odparł mężczyzna – ale to włosy są naprawdę mylące. Chociaż gdyby tak się przyjżeć, to rzeczywiście nie możecie być wy, panie. Powiadają przeto, że ten Ravandil ma ponad dwa metry wzrostu. Silny jest jak pięciu chłopa a rączejszy niźli zwierzoludź jaki! Mówię wam mutant to jest – splunął – a nie człowiek!
- Tak powiadają? Zapewniam, żem niegroźny...
Wieczór spłynął Cavindelowi na rozmowach o tym co słychać w szerokim świecie, o przybyciu do Altdorfu jakichś ważnych person z odległej krainy, o tym co trapi każdego mieszkajacego na tych ziemiach, czyli o zagrozeniu ze strony Sił Chaosu. W końcu znużony rozłożył się przy kominku i zasnął z zamiarem wyruszenia w dalszą drogę z nastaniem świtu...
W nocy obudziły go ciche szepty dochodzące z rogu pomieszczenia, gdzie, o zgrozo, pozostawił swój ekwipunek. Cicho niczym kot, zerwał się na równe nogi zbliżając się do dwóch postaci odwróconych do niego tyłem. Był elfem, więc słyszał każde ich słowo...
- Albrecht, czy to tak wypada? Chciał nam przecie zapłacić...
- Chcial czy nie, obaczy się czy nie ma czegoś ciekawego w swoim ekwipunku. Aj Maria! Tyś ślepa jest? Przecie to pisarczyk, co on nam może?
- A wiesz? Może to mag jaki ukryty albo co?
- Zawrzyj już gebę babo bo mię mdli jak Cię słucham i patrzaj co on ma w tym plecaku...
- Butelczyna jakaś z wodą...
- Zostaw, po co nam to? Złota szukaj...
- Szukam przecie... Czekaj coś znalazłam. Zwiniątko jakieś...
- Cożeś tak zamilkła?
- A bo sie zastanawiam czy noże i liny to trubadura typowe wypo... - z ust kobiety dobiegło ciche westchnienie.
- Maria? Co Ci? Maryśka odezwij się...
Ciało kobiety bezwładnie opadło na podłogę.
- A mogłem spokojnie stąd odjechać i nikomu nie stałaby się krzywda – dobiegł Albrechta głos elfa.
Gospodarz wpatrywał się w świecące złowieszczo oczy Cavindela, który w mgnieniu oka znalazł się o krok z gotowym do ataku sztyletem. Przypominał on Albrechtowi kogoś, kogo widział bardzo dawno temu.
- Ravandil... - wyszeptał po czym padł na podłogę z podciętym gardłem.
- Wybacz Ranaldzie – wyszeptał elf zabierając się za ukrywanie ciał w komórce obok kuchni...

Nazajutrz elf wyruszył w dalszą drogę i przed południem przekroczył bramę Altdorfu. Miasto różniło się diametralnie od Marienburga. Było brudniejsze, większe i brzydsze. Same wady. Gdy jechał ulicami miasta ludzie przypatrywali się mu nie bacząc na zasady dobrego wychowania. Bądź co bądź nieczęsto spotykano w tych okolicach elfa. Ze słupów i tablic spozierała na niego jego własne karykatury wymalowanego na poprzedzieranych pergaminach, ogłoszenie mówiące, że w razie pomocy w ujęciu groźnego skrytobójcy, Ravandila Lharaendo, Imperator wyznaczył nagrodę pięciuset złotych koron. Cavindel uśmiechnął się w duchu. Jeśli mają o nim takie wyobrażenie, nie ma szans, że go rozpoznają.
Wraz z przekroczeniem mostu na Reiku okolica stała się przyjemniejsza, domy bardziej zadbane a samo miasto czystsze i schludniejsze. Wkrótce też Cavindel zajechał przed zamek Imperatora i z gracją zeskoczył z siodła pozwalając by słuzba zajęła się jego wierzchowcem. Z wyniosłością przyjżał się mężczyźnie, który musiał byc majordomem Franza. Był to niski mężczyzna o arystokratycznym wyglądzie, noszący się staromodnie lecz schludnie. Gdy zbliżył się do elfa przemówił do niego cedząc dokładnie każdą sylabe, jak gdyby każde słowo kosztowało go złotą koronę.
- Spodziewaliśmy się pana dopiero jutro, niemniej jednak Imperator cieszy się z pańskiego rychłego przyjazdu i rad będzie jeśli zechce pan towarzyszyć mu w czasie kolacji.
- Będzie to dla mnie zaszczyt, niemniej jednak proszę o możliwość odświerzenia się po tak długiej podróży i chwilę na krótki wypoczynek.
- Oczywiście – odparł majordomus wskazując Cavindelowi drogę do recznie rzeźbionych, okutych żelazem drzwi zamku. Elf ruszył przed siebie śmiejąc się w duchu. Nikt go nie rozpoznał...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Counterman
Mieszczanin



Dołączył: 14 Sty 2007
Posty: 128 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: kopytko!

PostWysłany: Śro 22:57, 14 Mar 2007 Powrót do góry

Ulice Altdorfu były zatłoczone i hałaśliwe. Jak zwykle.
Słońce powoli zachodziło, a śnieg padał coraz mocniej. Nie jak zwykle.
Złodzieje budzili się ze snu. Jak zwykle.
A ja spieprzałem od tych suczy synów jak ostatni lis w lasach bretonii. Nie jak zwykle.
Zawód złodzieja nie jest łatwy. Wszyscy myślą, że wchodzisz sobie od tak do mieszkania, dajesz wszystkim pałą w łeb i zabierasz co chcesz. Nie wiem dlaczego nikt nie wspomina o tym, że domownicy nie zawsze ustawiają się w rządku, aby dostać pałą w łeb, że większość co lepszych domostw posiada dziwną isiotę o nazwie "strażnik z cholernie ostrym mieczem", że okna nie zawsze są otwarte i na koniec, że jak wyjdziesz z domu to nie oznacza końca zabawy, lecz początek panicznej ucieczki przed wyżej wymienionymi dziwnymi istotami.
Trza było słuchać mateczki i iść na sklepikarza. Miałbym wygodną posadkę, a nie to szambo. Dokładnie to gówno, ludzie nigdy nie patrzą, gdzie wylewają wiadra, zaraza.
A więc jak mówiłem spieprzam jak... no szybko. Na tyle, żeby wpaść prosto na drugi oddział dziwnych istot. Psia mać....


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Melvin
Szlachcic, Członek Rady



Dołączył: 21 Maj 2006
Posty: 412 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from Your nightmare

PostWysłany: Sob 20:57, 17 Mar 2007 Powrót do góry

Zimowe słońce, wpadając przez szczeliny w zamkniętych okiennicach, oświetliło twarz mężczyzny. W porannym świetle, karczemny pokój wydawał się bardziej przytulny niż poprzedniego wieczora, kiedy to Melvin zjawił się w Altdorfie. Długa podróż przez zasypane śniegiem drogi Imperium nie należy do przeżyć, które z chęcią się powtarza. Do tego ta karczma, o ile ten zawszony i pełen pluskiew budynek zasługuje na to miano. Że też musieli mu wyznaczyć zadanie akurat w tej okolicy i o tej porze roku...

Pomimo wczesnej pory, siedział już w pełni ubrany i gotowy do stawienia się w wyznaczonym miejscu. Łóżko było niesamowicie twarde, ale nie zwracał na to uwagi. Czekał. Ta czynność, w głównej mierze, wypełniała jego życie. Nie modlił się do żadnego z bogów, jak to mieli w zwyczaju inni przedstawiciele jego profesji. Po prostu czekał. Przypomniał sobie, kiedy w podobny sposób siedział w pokoju jednego z Elektorów. To było dziwne zlecenie. Miał udać się do Nuln i tam przekazać przesyłkę jednemu z tamtejszych możnych. Na miejscu, okazało się, że magnaci uknuli spisek przeciw tamtejszej władzy, co nie było na rękę jego zleceniodawcom. Kiedy przypomniał sobie minę Elektora, kiedy ten zobaczył go w swojej sypialni na jego usta wkradł się drobny uśmiech. A teraz siedzi w jakiejś taniej karczmie i musi czekać, aż obudzą się jego „dobrodzieje”, stare małżeństwo, które widocznie miało jakiś kompleks i z zasady nienawidziło ludzi, którzy pojawiali się w progach ich karczmy. Cały jego bagaż, znajdował się w jednej torbie. Sztylety, świeżo naostrzone, znajdowały się w swoich naoliwionych pochwach. Noże jak zawsze były przytroczone do pasa. Wszystko na swoim miejscu i gotowe do użycia. Oby nie było takiej okazji.

Kiedy wczeszcie usłyszał, dobiegające z dołu, dźwięki wskazujące na to, iż gospodarze się obudzili wstał i rozejrzał się po raz ostatni po pokoju. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, tak jak to zastał kiedy pierwszy raz przekroczył próg tego plugawego pokoju. Nie pozostawił żadnego śladu wskazującego na to, iż kiedykolwiek tu przebywał. W jego profesji, zwracanie uwagi na detale gwarantowało dłuższe życie. Podniósł z podłogi swoją torbę i zarzuciwszy ją przez ramie wyszedł z pokoju i zszedł po schodach do głównej izby. Była jeszcze pusta, ale gospodarz już krzątał się za barem. Starszy człowiek obrzucił mężczyznę przelotnym spojrzeniem i ponownie skupił się na czyszczeniu kufla. Nie podobał mu się ten człowiek. Nie chodziło o jego broń, ani o dziwnie białe włosy. To spojrzenie najbardziej go przerażało. Było zimne, przenikało człowieka na wylot jakby wyławiając jego wszystkie wady. Nie można czuć się pewnie w towarzystwie takiego człowieka. Kiedy drzwi zamknęły się za przybyszem gospodarz odetchnął z ulgą, odzyskawszy część dobrego humoru z zapałem złapał kolejny kufel.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Emiel Godefroy
Namiestnik



Dołączył: 10 Sty 2006
Posty: 480 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nie wiem ale gdybyś ujrzał to miejsce to pewnie byś oszalał

PostWysłany: Nie 21:39, 18 Mar 2007 Powrót do góry

Po trzech latach poza domem, które przysiągłbym że trwały tyle co milenium, nareszcie wracam na wyspę. Mimo ze jesteśmy jeszcze daleko mogę przysiąc że widzę już miasta Saphery, w tym też tak bliskie sercu miasto rodzinne. Prawda jest jednak taka że widzę tylko wieżę, wysoka, smukła wyglądała jak ogromna igła wbita w sam środek świata. Pamiętam jeszcze kiedy jako młodziak zaczynałem służbę jako jeden ze strażników wieży, długie lata treningów upłynęły mi niezwykle szybko. Pewnie dlatego ponieważ wierzyłem we wszystkie ideały honorowego i wielkiego wojownika. Kiedy pierwszy raz stanąłem jako kandydat na strażnika wśród regimentu podobnych do mnie, Lord który nas szkolił powiedział: „Istnieje wiele ścieżek którymi można osiągnąć mądrość. Niektóre wymagają medytacji przez lata, inne studiowania opasłych tomów, ale dla garstki prawdziwą ścieżką jest walka”*. Jakież to patetyczne, ale najważniejsze że podnosi morale i trafia do takich zapaleńcow jakimi wtedy byliśmy. Potem lata trudnego i żmudnego treningu zakończonego ceremonią pasowania i otrzymania wielkiego miecza. Wtedy z ośmiu regimentów jakie były na początku ostało się nas tylko trzech. Potem nareszcie służba, pełna atrakcji, i awans aż na Lorda Ostrzy. Teraz kończę moją długą misję. Trzy lata temu dostałem rozkaz by dotrzeć do Wrót Calith ponieważ przestaliśmy otrzymywać stamtąd jakiekolwiek wiadomości jak się potem okazało statek na którym pływał posłaniec zatonął podczas sztormu, nikt o tym nie wiedział ani w Wrotach ani u nas. Mag który w razie czego mógł nawiązać kontakt zginął podczas jednej z bitew na Południowych Rubieżach. Tam wciąż trwa walka mimo iż północne wrota chaosu są bardziej aktywne. Jednak na południu walczymy tylko my i mali ludzie a na północy walczą wszyscy. Odwiedziwszy po drodze chyba wszystkie twierdze jakie tylko mogłem, wszak musieliśmy gdzieś uzupełniać zaopatrzenie, wracam już do domu. Złoże raport o tym co się dzieje na wyspach i mam nadzieję że będę mógł trochę odpocząć. Oby tylko nie zbyt długo, kilka dni, potem zrobi się nudno...

Półtora miesiąca później...

- Wzywałeś mnie Mistrzu.
- Owszem. Wiem że niedawno wróciłeś z dalekiej i ciężkiej podróży, ale znów będziesz musiał wyjechać. Przykro mi że nie mogłeś odpocząć zbyt długo.
- Rozumiem. Niestety nie nacieszę się dłuższym pobytem w domu – odpowiedziałem z wyjątkowo
ironicznym uśmiechem. Mistrz zrozumiał, zawsze rozumiał.
- Tak, wiem. Dla Ciebie to dobra wiadomość, nienawidzisz nudy bardziej niż ktokolwiek inny. Gdybym
miał wskazać najgorliwszego wyznawcę Meneloth’a to bez wahania wskazałbym Ciebie.
- Wiesz Mistrzu że nie interesują mnie bogowie a już na pewno nie ci o tak nie pewnym pochodzeniu.
- Wiem, ale cóż poradzić skoro mimowolnie prawie wszyscy stosujemy się do jego przykazań.. – miał
głos lekko zachrypnięty, większość by powiedziała że nieprzyjemny mi jednak nie przeszkadzał. – Pamiętaj że Chaos nie jest zły. Chaos jest chaotyczny i nic więcej. Umysły ograniczone nie są w stanie tego pojąć, ponieważ ich definicja zła ogranicza się do wszystkiego co sprawia ból, cierpienie i przynosi śmierć. Jednak pomyśl, czy możemy powiedzieć że burza jest zła bo zatapia statki? Nie. Burza po prostu jest. To siła pozbawiona świadomości i intelektu. Nie istnieje dla niej pojęcie dobra i zła tak jak i ona nie istnieje dla tych pojęć. Tak samo jest z Chaosem.
- Dobrze Mistrzu ale przecież wszystkie istoty Chaosu, demony, bogowie czy też skażeni śmiertelni mają zarówno świadomość jak i intelekt. Znaczy to że możemy już do nich stosować normy dobra czy zła.
- Materia i ład w zetknięciu z chaosem zawsze dają coś co można by nazwać formą pośrednią. Otrzymujemy stan pomiędzy statyką a dynamiką którego istnienie jest nie możliwe w naszej rzeczywistości. A jednak ten stan utrzymuje się. Właśnie bogowie i demony są jego uosobieniem. Jeżeli jakiś śmiertelnik zostanie naznaczony jego materialna forma zmaga się z siłą Chaosu. Efektem są jak dobrze wiesz mutacje. W końcu słaby umysł ulega Chaosowi ale jego ułomność powoduje że nie potrafi on nadać swojemu stanowi innej formy jak tylko tę którą ogarnia. Oznacza to niestety że staje się bezmyślną maszyną która pragnie tylko zabijać i egzystować. Niektóre umysły, mające szerszą perspektywę, inaczej reagują na dotyk Chaosu. Spójrz na Mroczne Elfy, mimo iż naznaczone w dużym stopniu nadal potrafią myśleć i żyć w cywilizacji. Jednak wszystko to jak już mówiłem to tylko forma powstała ze zderzenia dwóch form. Prawdziwego, w pełni czystego chaosu nie może objąć żaden umysł zamknięty w cielesnej skorupie. Nawet istoty powszechnie nazywane bogami chaosu nie potrafiły by go pojąć. Mimo to ta właśnie siła przenika nasz świat i jest jego częścią bez której nie mógłby on egzystować. Gdybyś był ptakiem i leciał nad jakimś dużym miastem ujrzałbyś mnóstwo ludzi, krasnoludów, elfów, niziołków, a każdy z nich szedłby w sobie tylko znaną stronę w sumie tworzyli by właśnie układ niemal w pełni chaotyczny. Chaos jest w nas i wokół nas. Jednak jego czystej formy nigdy nie obejmiemy myślą ani nie doświadczymy ponieważ samo pojęcie lub empiryczne doświadczenie go zaprzecza jemu samemu.
Po tym wywodzie nastała chwila ciszy w której Mistrz badał czy zrozumiałem tę subtelną i niemalże ulotną ideę którą wszak tak trudno pojąć komuś kto urodził się i przeżył tyle czasu na tym świecie. Ja przez tę chwilę próbowałem ją zrozumieć. Do tej pory nie wiem czy mi się udało...
- Skończmy może już te dywagacje – przerwał po chwili milczenie - są to tematy które podlegały, podlegają i zawsze podlegać będą wielu rozważaniom.
- Pozwól że zadam jeszcze jedno pytanie.
- Zadaj.
- Czemu walczymy i giniemy skoro to tylko bezrozumna siła i prawo które jest warunkiem istnienia tego świata.
- Jak już powiedziałem to z czym walczymy nie jest Chaosem samym w sobie. Poza tym nasza walka ma na celu nie tyle co zniszczenie Chaosu a utrzymanie punktu równowagi pomiędzy statyką a dynamiką rzecz jasna nie w sensie fizycznym.
- Rozumiem.
- Cieszę się. Wróćmy jednak teraz do Twojego zadania.
- Słucham uważnie.
- Widzisz te tomy? Zawierają one dużą część historii tego świata. Będziesz musiał je dostarczyć pewnemu człowiekowi, historykowi który postanowił spisać największe dzieło dotyczące czasów minionych. To wielkie przedsięwzięcie, godne szacunku i uwagi dlatego tez chcę mu udostępnić trochę wiedzy z naszych bibliotek. Myślę że pomoże mu to w jego pracy. Przy okazji będziesz mógł sobie trochę pozwiedzać stolicę.
- Stolicę? – zapytałem.
- Tak. Mieszka w stolicy Imperium, Altdorfie tam właśnie się udasz. Nazywa się Yavar Marrond**. Jest jednym z historyków imperatorskich. Poza tym przywieź mi trochę aktualnych informacji o tym co się dzieje na ziemiach imperium.
- Eh! – ciężko westchnąłem – To nie będzie zbyt ciekawe zadanie.
- Możesz się zdziwić. Nikt nie wie jakie niespodzianki szykuje dla nas los a wiem też że kto jak kto ale Ty będziesz potrafił zorganizować sobie czas żeby się nie nudzić.
- Nie rozumiem.
- Załoga statku którym przypłynąłeś z Wrót Calith powiedziała mi że odwlokłeś trochę powrót żeby móc wziąć udział w bitwie z hordą Chaosu.
- To była mała bitwa, ale dzięki niej zobaczyłem ze obrona Wrót upada. Odkąd stracili ostatniego z magów jest im znacznie ciężej się utrzymać.
- Wiem o tym. Wysłałem tam kilku żeby ich wsparli. Poza tym ten przesmyk jest w naszym posiadaniu od 1300 lat myślisz że teraz moglibyśmy go stracić?
- Nikt nie wie jakie niespodzianki szykuje dla nas los. – uśmiechnąłem się ironicznie.
Mistrz odpowiedział mi cichym śmiechem.
- Dobrze więc weź trochę złota i idź już. Statek czeka.

_____________________________________________

* Wolne tłumaczenie cytatu z jednego z podręczników do Wrhammera
** Jest to autentyczny pseudonim człowieka ktory spisał prawdopodobnie największą istniejącą Historię Świata Wrhammera. Ze względu na mój podziw zarówno dla tego dzieła jak i autora pozwoliłem sobie złożyć hołd umieszczając tę postać w opowiadaniu.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
miyumi
Magnat, Członek Rady



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy

PostWysłany: Czw 15:02, 22 Mar 2007 Powrót do góry

Szarówka zmierzchu kładła długie cienie w dolinie i sprawiała, że śnieg wydawał się przybierać barwę popiołu. Zamieć skoczyła się nad ranem, więc dwójka konnych jechała po praktycznie nieskalanym śniegu. W taką zimę, nikt kto nie miał naprawdę ważnych spraw do załatwienia, nie wychylał się ze swego dworu, domu lub chałupy, w zależności od majętności.

Podróżni byli niezwykłym widokiem nie tylko, dlatego, że w ogóle wybrali się w podróż w taka pogodę, ale także, dlatego, że jeden z konnych trzymał ręce ukryte pod płaszczem, więc drugi musiał prowadzić za lejce jego konia. Zwierzęta szły stępa wypuszczając obłoki pary z chrap. Śnieg skrzypiał, a wieczór stawał się coraz mroczniejszy. Do Altdorfu był jeszcze dzień drogi. A praktycznie noc. Nie wyglądało jednak na to, aby podróżni planowali się zatrzymać. Minęli małą wioskę położoną w dolince, jedną z dziesiątek wokół stolicy Imperium. Wyjechali już poza ostatnie opłotki, kiedy jeździec z ukrytymi dłońmi poruszył się niespokojnie w siodle. Była to kobieta, bowiem siedziała po damsku. Poza tym niewiele było widać z jej sylwetki zawiniętej w gruby wełniany płaszcz, narzucony na kożuch.
- Spójrz - powiedziała cicho, wskazując ruchem głowy ostatni dom, a praktycznie chałupę w wiosce. Gospodarstwo było oddalone od pozostałych domostw, ale to nie to przyciągnęło jej uwagę.

Z komina nie leciał dym. Zimą, był to bardzo zły znak dla domowników. Podwórko przed chatką było pokryte gładką warstwą śniegu. Żadnych śladów butów, czy zwierzęcych kopyt. I drzwi… zasypało je śniegiem aż po wysokość skobla. W takim razie brak ognia nie wróżył źle dla tych domowników… prawdopodobnie nie było już w tym domu mieszkańców.

Kobieta miała doświadczenie w rozpoznawaniu takich syndromów. Domów opuszczonych, w których umarł ktoś, kogo nie miał, kto pochować. Była kapłanką Shaylli. I choć wzywano ją zazwyczaj, aby zapobiegła takiemu obrazowi, to nie wszędzie udawało jej się dotrzeć na czas.

Obróciła głowę w stronę swojego towarzysza, szukając oczami potwierdzenia u niego, tego, czego się domyślała.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Chireadan
Mistrz Vatt'ghern Hanse



Dołączył: 12 Gru 2005
Posty: 139 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: hmm... odsyłam do Biblioteki :P

PostWysłany: Czw 20:42, 22 Mar 2007 Powrót do góry

Drugi z podróżnych odziany był w długą czarną szatę, spod czarnych włosów wyzierały intensywnie zielone oczy. Nie patrzył na chatę, raczej ponad nią. Śledził oczami widziane tylko przez siebie obrazy. Po chwili zsiadł z konia i podał rękę dziewczynie. Gdy tylko zsiadła, bez słowa poprowadził ją w stronę chaty. Drzwi ustąpiły po dotknięciu jego niegdyś delikatnej i wypielęgnowanej dłoni. Oczom przybyłych ukazało się wnętrze, przy ścianie stała wsparta o nią siekiera, przy palenisku drewniany stołek. Ogień wygasł już dawno. Chata stała zimna i pusta. Mimo, iż poza parą wewnątrz nie było żywego ducha mężczyzna zdawał się coś obserwować. Jego spojrzenie przesunęło się powoli z sufitu na poziom jego oczu.
- Kto wam to zrobił? - padło pytanie w pustkę.
Jego głos był miękki, lekko zatroskany.
- Jam jest Leopold de Mortis z Kolegium... z Kolegium. - nie próbował już ukrywać zdenerwowania, jego dłonie delikatnie drżały, głos utracił pozory delikatności, oczy świdrowały pustkę.- Nakazuję wam. Mówcie.
Mężczyzna opuścił głowę, zdawał się nasłuchiwać. Po chwili, nie podnosząc oczu wskazał komórkę. Dziewczyna udała się w tamtą stronę, spokojna i opanowana. Wiedziała co tam znajdzie. Otworzyła drzwi, pochyliła się nad ciałami. Nie było dla nich nadziei. Trzeba było ich spalić na podwórzu. Obejrzała się przez ramię na swego towarzysza. Ktoś musiał ich przenieść.
Leopold nie zwracał na nią uwagi. Chodził po pokoju rozmawiając z wyimaginowanymi postaciami. Kobietą i mężczyzną. Zdawał się odtwarzać jakieś dawne wydarzenia. Zadawał pytania, wskazywał na puste już miejsca, drzwi, podłogę koło paleniska, kącik chaty.
Kapłanka patrzyła z dezaprobatą. Zawsze zapominał o świecie gdy trafiał na rozmówców o podobnych doświadczeniach. Nie zamierzała jednak sama się męczyć. Nie z jej palcami.
- Leo? - zapytała
Mężczyzna momentalnie wrócił do rzeczywistości. Przeprosił pusty pokuj, poczym delikatnie przeniósł ciała na podwórze.
Gdy na zewnątrz dokonywał się rytuał Leopold mimo zmęczenia, spowodowanego brakiem predyspozycji do przenoszenia ciał, wznowił rozmowę. Krople potu wystąpiły mu na skroń...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
miyumi
Magnat, Członek Rady



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy

PostWysłany: Sob 15:45, 24 Mar 2007 Powrót do góry

Przeszła na palcach przez izbę nie chcąc rozpraszać maga. Rozejrzała się po pokoju, ale widocznie nie znalazła tego czego szukała. Zajrzała jeszcze raz do komórki, a potem do wnęki izdebki, oddzielonej od głównej salki zasłonką. Stało tam małżeńskie łóżko. Smutnym wzrokiem spojrzała na tą jedyna oznakę luksusu w wiejskiej chacie. Obok łóżka stała skrzynia i to właśnie tego szukała. Z trudem podniosła wieko, bowiem nie mogła uchwycić jego krawędzi grubo obandażowanymi palcami. Całe dłonie miała zawinięte pasami lnu. Poruszała palcami sztywno i z trudem. Ale w końcu wydobyła ze skrzyni czyste prześcieradła. Cicho przeszła ponownie przez izdebkę i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Leopoldowi nie przeszkadzałaby pewnie jego obecność, ale chciała od razu dopełnić obowiązek wobec zmarłych.

Podeszła do ciał lezących na śniegu. Mężczyzna cały czas wpatrywał się w coś przerażonymi oczyma. Pochyliła się i zamknęła mu powieki:
– Niech teraz Morr weźmie was w swoją opiekę. – Złożyła ich ramiona na piersiach i nakryła prześcieradłami, jak śmiertelnym całunem. Materiału było za mało, aby owinąć całe ciała, więc tylko zadbała o ich zasłonięcie.

Obok ściany obory stały sągi drewna. Szczapy były równo porąbane. Zapasy miały starczyć pewnie jeszcze na długo, teraz posłużą właścicielom w ich ostatniej drodze. Zanim skończyła okładać ciała drewnem ustawiając wokół nich prowizoryczny stos pogrzebowy słońce całkowicie zaszło i było już ciemno. Zrzuciła kaptur i otarła spocone czoło. Obejrzała się na chałupę, ale w oknach było ciemno. Uchyliła drzwi i zajrzała do środka:
– Leo? – Siedział na zydlu ze zmarszczonym czołem. – Chcesz podejść?
Spojrzał na nią wzrokiem jakby dopiero co wynurzył się z głębokiego snu.
– Tak. Już idę – podniósł się powoli. Omiótł ostatnim spojrzeniem izbę, zatrzymując wzrok dłużej w kącie pokoju. Ona tymczasem zdjęła z półki pojemnik z naftą do lampy.
– Przepraszam, że ci nie pomogłem.
– Przecież wiem – uśmiechnęła się delikatnie w odpowiedzi. – Odejdą w pokoju?
– Odeszli w pokoju – potwierdził.
Wyjął z jej dłoni butlę i wyszedł na podwórze. Jej trudno było utrzymać w bandażach śliskie szkło.

Gdy wyszła za nim w powietrzu już unosił się ostry zapach nafty.
Requiem aeternam dona eis, Domine: et lux perpetua luceat eis. Te decet hymnus, Deus: exaudi orationem meam, ad te omnis caro veniet. Requiem. – Powiedziała cicho wymijając jego czarną sylwetkę.
Requiem – powtórzył za nią w odpowiedzi.
In memoria ćterna erit justus: ab auditione mala non timebit. – Dokończyła.

Stos pogrzebowy zapłonął jasnym ogniem. Nie mieli wonnego oleju, ani balsamów, więc swąd palonego ciała stał się bardzo gryzący. Oboje jednak stali na dworze jakby im to zupełnie nie przeszkadzało.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Emiel Godefroy
Namiestnik



Dołączył: 10 Sty 2006
Posty: 480 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Nie wiem ale gdybyś ujrzał to miejsce to pewnie byś oszalał

PostWysłany: Pon 20:26, 09 Kwi 2007 Powrót do góry

- Panie czy nie zawijamy do portu? – zapytałem. - O ile dobrze wiem to jest właśnie miasto zwane Marienburg.
- Owszem, szlachetny, jednak dostałem rozkaz, aby dostarczyć was bezpośrednio do Altdorfu, ponieważ muszę jeszcze stamtąd kogoś zabrać – usłyszałem odpowiedź.
- Nie wiedziałem. Ktoś z nas?
- Tak, szlachetny.
- Zlituj się i przestań mnie tytułować. Jestem Twoim gościem już wystarczająco długo byś mógł sobie darować to „szlachetny”. Szczególnie, że to nie jest mój tytuł.
- Tylko, jeżeli przestaniecie nazywać mnie „panem” – kapitan odparł z uśmiechem. – Na morzu wszyscy jesteśmy równi i tylko załoga powinna ewentualnie używać swoich stopni.
- Niech Ci będzie „kapitanie” – odpowiedziałem ze śmiechem. – Napijemy się wina? Dla mnie to pewnie okazja by wypić coś dobrego. W Imperium nie ma dobrych trunków.

Dalsza podróż upływała spokojnie i monotonnie. Oba brzegi pokryte były grubą warstwą białego puchu, który gwarantował trudną podróż po lądzie. Z nieba padał śnieg, w towarzystwie silnego wiatru. Cieszyłem się, że w taka pogodę nie muszę fatygować się taki kawał drogi. Właściwie to straszne, co ludzie zrobili z rzeką Reik, przy takiej temperaturze powinienem był być w stanie przejść po niej na piechotę a ona jednak cały czas pły... to znaczy konsystencją przypominała ciecz. Ludzie twierdzą, że to Chaos jest największym zagrożeniem dla tego świata. Nie widzą, że żaden demon ani nawet bóg nie zniszczył tego świata w takim stopniu jak ludzie. Ech... o losu ironio...

- Przygotuj się – usłyszałem za sobą glos kapitana – zawijamy do portu.
Nawet nie zauważyłem, że wpłynęliśmy do miasta. Altdorf stolica Imperium, przypuszczalnie najbrudniejsze miejsce na tym świecie. Nagle poczułem coś dziwnego, pomyślałem, że wolałbym podróżować samotnie i bezbronny przez Naggaroth niż siedzieć w misji dyplomatycznej w tym mieście, które wręcz emanuje aurą brudu i... nudy. Zszedłem pod pokład by zabrać swoje rzeczy i książki od mojego mistrza. Chwilę potem czekałem gotowy do zejścia na ląd. W pewnym momencie zauważyłem, że tam gdzie przybijamy, na brzegu ktoś stoi jakby na nas czekał. Przypomniałem sobie jak kapitan mówił, że musi stąd kogoś zabrać. Przyglądałem się tej postaci długo. Była intrygująca, wiatry wirowały wokół niej, ale jakby nie ośmielały się jej dotknąć. Przyczyną był prawdopodobnie Qhaysh, którym nieznajomy wręcz świecił, co było ewidentnym znakiem, że to jeden z nas. Nie wyglądał jednak na maga, raczej na kogoś, kto jest pod magiczną ochroną. Zanim się zorientowałem opuszczono trap a wszyscy na pokładzie, co mnie mocno zaniepokoiło, klęczeli z pochylonymi głowami. Pomyślałem, że jak zwykle tylko ja nie wiem, co się dzieje.
- Witaj żołnierzu – usłyszałem melodyjny głos.
Teraz dopiero, gdy wszedł na pokład i stał tuż obok mnie, zauważyłem, że w jego aurze wyczuwalne jest pewne subtelne znamię. Takie samo wyczuwałem u swojego Mistrza, oczywiście, gdy mi na to pozwolił. Klątwa sprzed wielu tysięcy lat. Jednak z wyjątkiem mojego Mistrza nikt na tym przeklętym świecie nie nosił takiego piętna. Nikt z wyjątkiem... jasna cholera przecież to jest...
- Witaj książę – odpowiedziałem, klękając i pochylając głowę.
- Wstań. O ile wiem jesteś żołnierzem mojego brata.
- Tak to prawda. Zostałem wysłany by dostarczyć przesyłkę od mojego Mistrza dla historyka Imperatorskiego.
- Myślałem, że mój brat wykorzystuje swoją straż do trochę ambitniejszych zadań niż usługi kurierskie.
- Mistrz uznał, że ta misja będzie dla mnie swego rodzaju odpoczynkiem. Niedawno wróciłem z misji z Wrót Calith.
- Ach, to Ty. Słyszałem o Tobie. Podobno cała ta podróż zajęła Ci prawie trzy lata. Przypuszczam, że nie była łatwa, ale przy okazji odwiedziłeś większość naszych najstarszych twierdz. Jakie wieści przywiozłeś?
- Linia obrony na południowych rubieżach straciła ostatniego maga a statek posłańca zatonął w czasie sztormu. Mistrz obiecał się tym zająć. Muszę jednak przyznać, że sytuacja nie wygląda tam ciekawie, myślę, że przydałoby się wysłać jakieś wsparcie i zmianę dla tamtejszych strażników.
- Rozumiem. Po powrocie do domu zajmę się tym. Dziękuje za wieści i powodzenia w Twojej misji – powiedział z uśmiechem.
- Bezpiecznej podróży książę – odpowiedziałem poczym zszedłem po trapie na ląd.
Kilka minut później statek odpłynął.

Pierwsze, co rzucało się na zmysły to fakt, że port cuchnął. I to jednym z najgorszych znanych zapachów na świecie – zepsutą rybą. Starałem się wyjść z niego najszybciej jak mogłem by móc uciec od tego przesycającego wszystko odoru. Byłem jednak w tym miejscu po raz pierwszy, więc szybko zacząłem się gubić w plątaninie uliczek pomiędzy magazynami, przystaniami i budynkami zarządu morskiego. Po pewnym czasie udało mi się wydostać z tej matni. Kiedy błąkałem się tak po tej jednej z najgorszych dzielnic miasta zaczepiło mnie kilku nie zbyt przyjemnie wyglądających ludzi. Zaczęli prosić o pieniądze, raczej nie oczekiwałem, że to napad w końcu żaden z nich nie wyglądał groźnie a najwyższy z nich musiałby wysoko podskoczyć by spojrzeć mi w oczy. Chwilę po tym jak udało mi się ich odpędzić wyszedłem na jakąś szeroką drogę, na jednym końcu znajdowal się most a na drugim skrzyżowanie. Widząc, że największe budynki w mieście znajdują się po drugiej stronie rzeki skierowałem swe kroki w kierunku mostu. Powoli zaczynałem się przyzwyczajać do specyficznej atmosfery tego miasta. Mnóstwo obdartych i niedomytych ludzi wszędzie, każdy gdzieś gna, gdzieś tam z kimś się kłóci ktoś. Widziałem jak kobieta przez okno wylała nieczystości prosto na ulicę i nikogo to nie zdziwiło z wyjątkiem żebraka, który spał pod tym oknem. Od czasu do czasu mijały mnie patrole straży miejskiej, które wyglądały jakby usilnie próbowały nic nie zauważyć. Normalne życie ludzkiego miasta dla mnie było czymś niezwykle egzotycznym. Po przejściu przez most ujrzałem lepszą stronę stolicy. Domy patrycjatu i szlachty, świątynie, wybrukowane ulice, wszystko to kontrastowało z tym, co widziałem po drugiej stronie rzeki. Zmierzając cały czas w jednym kierunku dotarłem w końcu do placu, na którym stała ogromna budowla. Nie było specjalnym problemem zorientowanie się, że to główna świątynia Sigmara Młotodzierżcy, jednego z głównych bogów Imperium. Altdorf wpierw tak odrażający zaczynał mnie intrygować, nabrałem ochoty, aby poznać lepiej to miasto, obejrzeć je całe. Stwierdziłem, że historyk może trochę poczekać. Poznawanie miasta zacząłem od obiektu najważniejszego, czyli karczmy. Nie ukrywam, że najbardziej interesowały mnie tutejsze trunki, ale musiałem tez coś zjeść.

Karczma tuż przy moście po tej lepszej stronie rzeki wyglądała zachęcająco. Duża sala z dwoma wielkimi stołami i czteroma mniejszymi, wyglądała na czystą i zadbaną. W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa. Podszedłem do baru spojrzałem na tablicę gdzie krzywymi literami ktoś zapisał listę rzeczy, jakie można tu dostać. Jedna z nich natychmiast przyciągnęła moją uwagę.
- Czy to wino naprawdę pochodzi od elfów – zapytałem szynkarza.
- W pewnym sensie. - karczmarz wyglądał na zakłopotanego i dopowiedział już szeptem – Zważ kapłanie, kupujemy je od morskich elfów.
Kapłanie? Teraz już rozumiem, dlaczego wszyscy goście na mnie tak dziwnie patrzą. Wzięli mnie za kapłana a to w karczmie nie zbyt popularny gość. Faktycznie ubrany byłem w białą szatę, jaką tutaj noszą duchowni, a przez całą drogę jak i teraz przy barze miałem na twarz nasunięty kaptur. Próbowałem tylko przypomnieć sobie, jacy kapłani noszą tutaj białe szaty. To była chyba bogini Ayvi... tak w tym kraju nazywana Shallya. Jakby nie było to nieporozumienie należało wyjaśnić.
- Wybacz dobry człowieku, ale ja nie jestem kapłanem.
- Jak to panie? Przecież macie szaty kapłana Shallyi. Nie godzi się chodzić tak ubranym nie będąc kapłanem, to bluźnierstwo i świętokradztwo. Powinniście panie wiedzieć, że bluźnierców i świętokradców karze się tutaj stosami. Powinieneś uważać na siebie panie, kimkolwiek jesteś.
Chciałem tylko wytłumaczyć się i pozbyć ciekawskich spojrzeń skierowanych w moją stronę. Teraz wiedziałem, że ich się nie pozbędę chyba, że wyjdę, a na to z kolei nie miałem ochoty.
- Jestem dalekim podróżnym i w moich stronach to normalny strój. Myślę, że wasi kapłani to zrozumieją.
- Kapłani może tak. Ja bym się martwił o łowców czarownic, którzy najpierw rozpalają stos a potem zadają pytania, ale w końcu to nie moja sprawa. Co podać?
- Niech będzie to elfie wino i coś do jedzenia.
- Mam niezłą dziczyznę.
- Poproszę.
- To będzie korona i dziesięć szylingów.
- Właściwie to nie mam tutejszych pieniędzy a nie wiem, jaka tutaj jest wartość mojej waluty. Pokazałem mu jedną złotą monetę.
Widziałem jak mu się oczy zaświeciły, co raczej nie było oznaką uczciwości jednak wiedziałem też, że musiałby być wyjątkowo głupi by próbować mnie oszukać. Szczególnie, że wiedziałem jaki jest tutaj kurs naszej waluty.
Przyjął monetę bardzo chętnie, po czym zawahał się. Ostatecznie oddał mi jednak jedną koronę imperialną. Starałem się usiąść w jak najciemniejszym kącie, aby jak najmniej rzucać się w oczy jednak i tak czułem na sobie spojrzenia całej sali. Szczególnie jednego jegomościa ubranego w czarne, drogie ubranie. Wyglądał jak szlachcic, ostre rysy twarzy, czarne włosy delikatnie tylko na bakach przyprószone siwizną i krótko przystrzyżona broda. Po dłuższej chwili otrzymałem zamówiony posiłek i napitek. Wyglądały nie źle, mięso pachniało całą gammą przypraw i wyglądało na dobrze wypieczone, a wino miało naprawdę ładny kolor. Zacząłem jeść ignorując towarzystwo z sali, które powoli chyba tez traciło mną zainteresowanie widząc, że nie wyglądam na kogoś, kto by chciał stwarzać problemy. Spróbowałem posiłku. Hmm... wydawało mi się że gdybym wziął sos z tego półmiska i polał nim moje buty, byłyby równie smaczne a może nawet lepsze. Odsunąłem od siebie talerz i wziąłem kielich, w końcu jestem dyplomatą a odkąd książę odpłynął to nawet najwyższym tytułem przedstawicielem mojego państwa w tym kraju. Właściwie to pewnie jedynym w tym kraju, ale to przecież niczego nie zmienia. Dlatego też swobodnie mogłem zjeść coś na dworze Imperatora w nadziei, że jego kucharze są trochę lepsi. Wino pachniało gorzej niż wyglądało, miało zapach ostry i pozbawiony subtelności. Wziąłem łyk, poczułem w ustach jego smak i natychmiast wyplułem z powrotem do kielicha. Smakowało jak ocet zmieszany ze spirytusem i goblińskim potem. Mocno zawiedziony odstawiłem kielich na stół.
- Czyżby nie smakowało? – usłyszałem z przeciwnej strony stołu.
- Nie specjalnie.
- Wiesz ze noszenie szat kapłańskich nie będąc jednocześnie kapłanem jest świętokradztwem do tego jeszcze parasz się magią i mam dziwne przeczucie, że nie masz na to pozwolenia. Chcesz skończyć na stosie? – zadał pytanie jakby proponował mi dolewkę wina, chociaż właściwie wolałbym stos niż dolewkę tego wina.
Spojrzałem na swojego współrozmówcę. Tak jak przypuszczałem był to mężczyzna w czerni, który jeszcze przed chwilą tak intensywnie mi się przyglądał.
- Jestem w tym mieście od pół godziny a już mi ktoś grozi. Traktujecie tak wszystkich przyjezdnych.
- Nie. Tylko tych, którzy bluźnią i parają się tym, co nie trzeba.
- Daj mi spokój człowieku, bo zaczynasz mnie irytować a to jeszcze nikomu na dobre nie wyszło. Jak mówiłem jestem przyjezdnym a mój ubiór jest w moich stronach normalny poza tym nie mam żadnego symbolu religijnego co dość jasno wskazuje na to że nie próbuje podszywać się pod żadnego kapłana. Moje paranie się magią ogranicza się do noszenia przy sobie zwykłego amuletu.
- To już oceni, kto inny, a dodatkowo jeszcze mogę cię oskarżyć o znieważenie łowcy czarownic. Pracuję dla świątyń.
Szybkim ruchem sięgnąłem do cholewy buta, wyszarpnąłem sztylet i wbiłem go w stół tuż pomiędzy rozłożonymi palcami jego prawej dłoni. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę, a ręka nawet nie drgnęła. Wydaje mi się, że wtedy odrobina szacunku do niego zagnieździła się gdzieś w moim umyśle.
- Daj mi spokój człowieku nie obchodzi mnie, kim jesteś, łowcą ryb, niedźwiedzi czy czarownic. Nie jest w Twojej mocy jakiekolwiek działanie wobec mojej osoby. Po pierwsze, dlatego że najzwyczajniej w świecie jesteś na to za słaby i brak Ci umiejętności a po drugie nie masz do tego prawa i nawet sam Imperator czy arcykapłan Sigmara nigdy Ci takowego nie dadzą. Więc odejdź.
Zsunąłem kaptur tak by mógł zobaczyć moją twarz. Teraz dopiero, nie bez satysfakcji, widziałem, że zrobiłem na nim wrażenie. W jego szeroko otwartych oczach wyraźnie widziałem odbicie pociągłej twarzy o ostrych rysach i właściwie śnieżno białej cerze z oczami, w których tęczówki były czysto czarnego koloru, co sprawiało wrażenie, że źrenice zajmują niemal cale oczy. Włosy długie srebrne. Było to odbicie mojej twarzy.
- Jesteś elfem?!
- Jakiś ty bystry – odparłem z kpiną w głosie.
- Ale co Ty tu robisz? Od dobrych kilku lat nie widziałem na oczy elfa, który nie byłby morskim, a Ty ewidentnie nie wyglądasz na jednego z nich. Zresztą różnisz się też od tych, których wtedy widziałem.
- Nie muszę się przed Tobą tłumaczyć człowieku. Jednak doskonale wiesz, że jestem poza Twoim zasięgiem, więc naprawdę lepiej zrobisz jak mnie zostawisz w spokoju.
- Uważaj odmieńcze, jeszcze się spotkamy.
- Zważaj na swoje życzenia, bo mogą się spełnić a uwierz mi, że to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą Cię spotkać w życiu.
Narzuciłem kaptur na twarz, zabrałem swoje rzeczy i wyszedłem z tawerny lekceważąc spojrzenia tam zebranych.

Skierowałem się w stronę zamku, który górował nad miastem. Brnąc przez błoto, jakie powstało na ulicach z wydeptanego śniegu byłem świadkiem zabawnego zdarzenia, które poprawiło mi humor. Przez ulicę przebiegł, to roztrącając ciżbę to przemykając między nogami, niziołek tuż za nim biegła banda wyglądających na mocno zdenerwowanych ludzi. Sytuacja z mojego punktu widzenia wyglądała wręcz komicznie jednak miałem wrażenie że trochę inaczej patrzył na to uciekający szczególnie że jego przewaga nad goniącymi zmniejszała się drastycznie...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Chireadan
Mistrz Vatt'ghern Hanse



Dołączył: 12 Gru 2005
Posty: 139 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: hmm... odsyłam do Biblioteki :P

PostWysłany: Nie 14:36, 22 Kwi 2007 Powrót do góry

Ogień płonął coraz jaśniej i dało się już słyszeć pierwsze krzyki ludzi w wiosce. Ale oni już wsiadali na konie. Wyjechali z podwórka kiedy pierwsi chłopi z pałkami zbliżali się do chałupy. Wyglądali jakby chcieli czegoś od konnych ale spojrzenia podróżnych powstrzymały ich od działania.

– Na pogrzeb nie zdążyli, ale na podział spadku są na czas – mruknęła szorstkim tonem.
– Prawdziwi ludzie – potwierdził sarkastycznie Leopold.
– Wiesz, że będziesz musiał mi wytłumaczyć dlaczego jedziemy nocą?
– Wiem – odpowiedział z tym nie wróżącym niczego dobrego uśmiechem.


* * *

Światło księżyca przebijało się przez gęste korony drzew zwieszających się nad drogą. Nic nie zakłócało nocnej ciszy gościńca, wszelkie zwierzęta spały, ukrywały się bądź skradały. Śpiew ptaków oraz inne dzienne odgłosy rozbrzmiewały nową melodią. Las pełną piersią śpiewał balladę ciszy.
Przy trakcie, koło wielkiego szarego kamienia siedziała myszka. Czekała. Z oddali słyszała odgłosy zbliżających się koni. Po kilku chwilach pełnych napięcia ludzie znaleźli się w polu widzenia. Toczyli rozmowę, choć bardziej odpowiednim określeniem byłby monolog. Jeden z konnych opowiadał coś, jego głos brzmiał cicho i dostojnie w otaczającej ich ciszy. Myszka zasłuchała się, rozumiała każde słowo. Nie mogło być inaczej, była przecież najmądrzejszą istotą w całym lesie. Była wybrańcem boga. Ludzie którzy ją wynieśli na piedestał nazywali go chyba Tzeench. Nie pamiętała dokładnie, z każdym dniem dawne wspomnienia zacierały się by ustąpić miejsca naprawdę ważnym faktom.
Człowiek mówił mądrze, wyczuwała jego energię, był jednym z Nich. Wielkich Ludzi Posiadających Dar. Chwila koncentracji pozwoliła jej ustalić, że druga z postaci, mimo mniejszej potęgi jest także odmienna.
Decyzja została podjęta. Gdy tylko jeździec przestał opowiadać i osłabił koncentrację, udało jej się wtargnąć do jego umysłu. Posiadła całą wiedzę tej istoty. Była zaintrygowana. Nie wiedziała na kogo trafiła. Wprost nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Jej umysł powoli kończył kształtowanie planu zawładnięcia wszechświatem, musiała tylko dotrzeć do Altdorfu.... Była gotowa stawić czoła przeciwnościom losu, w tym wszystkim dziwnym nocnym szelestom i sykom, które zaczynały docierać do jej uszu.

* * *

Jechali w milczeniu. Nic nie mąciło ciszy lasu, poza miarowymi uderzeniami końskich kopyt. W pewnej chwili kapłanka spojrzała na nogę towarzysza, jej wzrok przyciągnął podejrzany ruch.. Jakiś niewielki czarny kształt wspinał się po niej w stronę do juków. Ostrożnie podważył materiał, by wślizgnąć się do środka i uwalić na podróżnym bagażu, zakopać się w te przyjemnie pachnące i ciepłe szaty, jeszcze nie noszone od wyjazdu przez ich właściciela. Istocie było dobrze. Nagle pokrywa podniosła się, niebo ukazało się tylko na chwilę, by zaraz zniknąć, zasłonięte przez człowieka.
- Gdzieś się szlajał Mort? - spytał Leopold
Istota nie musiała odpowiadać. Oblizała się po kociemu. Jak zwykle...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
miyumi
Magnat, Członek Rady



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy

PostWysłany: Wto 16:59, 01 Maj 2007 Powrót do góry

Dziewczyna westchnęła zmęczona. Podróżowali już od ponad tygodnia. Tyłek ją bolał od całych dni spędzonych w siodle, ręce i twarz szczypały od nieustających mrozów i wichrów. Głowa swędziała niemiłosiernie, po postojach w przydrożnych gospodach i zajazdach. Kiedy wyjeżdżali z Pfeildorfu, nie myślała nawet, że droga do stolicy może być tak uciążliwa. Myślała, że ich głównymi strapieniami, będą banici i rozbójnicy, niedobitki zwierzoludzi pozostałe po Inwazjach, łowcy czarownic i inni szaleni fanatycy. Nie, że będą to odciski i wszy! Choć z dwojga złego wolała jednak obecną sytuację. No, a przynajmniej wolała ją do dzisiejszego wieczora.

Przeciągnęła się w siodle czując nieprzyjemne drętwienie pleców i karku. Z sykiem wstrząsnęła się, kiedy pod płaszcz dostało się lodowate powietrze zimowej nocy.
– Scheiße – syknęła skrzywiona.
Leopold spojrzał na nią i uśmiechnął się z udawanym zgorszeniem:
– Wypada to, tak kapłance przeklinać?
– Daj mi spokój – burknęła – zimno, ciemno i do domu daleko, a ty byś pewnie chciał, żebym tryskała humorem.
– O ile pamiętam to zazwyczaj był twój naturalny stan?
– To było dawno i nieprawda – mruknęła, ale nie udało jej się powstrzymać uśmiechu. Zresztą, dlaczego by się nie śmiać? Byli w takim położeniu, że na rozpacz i łzy było już stanowczo za późno. Właściwie to jedyne, co im teraz pozostawało to śmiech. Śmiech lub szaleństwo. A dziewczyna czuła, że oscyluje niebezpiecznie blisko granicy tego drugiego.

Otrząsnęła się z tych średnio przyjemnych rozważań i wróciła do rzeczywistości. Jakby mało mieli problemów, to teraz jeszcze doszła im ta durna sprawa z wioski, z której wyjechali jakieś cztery godziny temu. Durna, bo dziewczyna nadal nie mogła pojąc, jak można zamordować człowieka, który dał Ci schronienie i poczęstunek. Jak można być tak… sama nie wiedziała jak to zrozumieć – mieszanka okrucieństwa i ograniczenia? Zabić tylko dlatego, że to stare małżeństwo wieśniaków, grzebało mu w rzeczach. Pół Imperium słyszało o Ravandilu Lharaendo. Skrytobójcy, który zasłynął na tyle, że poszukiwano go listem gończym od Nuln po Marienburg. Ale to byli prości ludzie. Można to było załatwić na setki innych sposobów. Przekonać, przegadać, oszukać…

Religia zabraniała kapłanom Shaylli przyczyniać się do śmierci. Ale dziewczyna miała wrażenia, że gdyby dorwała w swoje ręce tego odmieńca, to by chyba gołymi rękami wydusiła z niego życie.
– Zresztą – prychnęła, podejmując przerwany wątek rozmowy z Leopoldem – ten Lharaendo i tak musi być koszmarny w swoim fachu skoro jest znany. O ile dobrze rozumiem różnicę między skrytobójcą, a zwyczajnym mordercą, to ten pierwszy ma być dyskretny – zamilkła ciągle czując gotujący się w niej gniew, po tym co usłyszała od Leopolda, a co stało się w wiejskiej chacie – No i chyba nie szafuje życiem każdej napotkanej osoby.

Jej towarzysz milczał. Ale jego mina podpowiadała dziewczynie, że i on nie jest tak do końca spokojny. Delikatnie mówiąc. Magowie z jego kolegium nie lubili takich ludzi. Śmierć była dla magów sztuką, godną czci. Mordercy i zabójcy zmieniali śmierć w sprofanowany towar, ostatniej jakości, który można sobie kupić za grosze.
– Nadal pozostaje pytanie, co z tym zrobimy? – Ciągnęła dalej wywód – Bo oficjalna droga postępowania chyba odpada? – Było to raczej retoryczne pytanie. Gdyby jakakolwiek straż miejska czy sądowa, mogłaby coś w tej sprawie zrobić, to ten głowa tego mordercy już dawno zdobiłaby miejskie mury. Listy gończe i nagrody tylko obrazowały jak bezsilna jest sprawiedliwość w Imperium, nie mogąc dosięgnąć złoczyńcy własnymi siłami. Leopold rzucił na nią okiem i uśmiechnął się samymi kącikami wąskich warg:
– Cóż…jego dusza chyba powinna pośpieszyć przed oblicze Morr’a… – rzucił niewinnie, słodkim tonem – Lub ewentualnie do mojej kieszeni – jego oczy ściemniały, gdy uśmiechnął się trochę mocniej.

Dziewczyna zamilkła próbując poprawić się w siodle. Niestety nie było już dla niej pozycji, która nie była koszmarnie niewygodna i uciążliwa. Wciąż nie mogła przywyknąć do umiejętności Leopolda. Prawdę mówiąc do swoich też nie umiała przywyknąć. Właśnie, dlatego ubłagała go, żeby zabrał ją do Altdorfu. Miała cichą nadzieję, że w głównej świątyni uda jej się znaleźć odpowiedź, jak mogła zostać tak różnie obdarzona.

Mróz był taki, że na metalowych elementach końskiego munsztuku osiadła już gruba warstwa szronu. Z mrozu, aż drzewa trzaskały. Dziewczyna zmęczona ziewnęła i oparła czoło końską grzywę. Dość miała już trudnych rozmyślań.
– Idziesz spać na własną odpowiedzialność – rzucił do niej Leo.
– Hę? – Mruknęła obrażona, odwracając twarz w jego stronę i opierając się o koński kark policzkiem.
– Jak spadniesz, to ja cię powrotem na konia wsadzać nie będę.
– Och, jak mi brakowało twojej troskliwości – uśmiechnęła się krzywo. Ale od razu zrobiło jej się jakoś tak cieplej. Czasem, aż do bólu brakowało jej codziennych przekomarzanek i złośliwości. Jednak codzienność bywała tak trudna i podła, że zazwyczaj już nie mieli siły by z niej kpić i żartować. Te czasy odeszły już bezpowrotnie.

Minęły kolejne długie kwadranse cichy w czasie, których jedynym dźwiękiem było skrzypienie śniegu i basowe mruczenie dobiegające z juków Leopolda.
– Masz ważne pozwolenie, prawda? – Zapytała znienacka, wyrywając maga z drzemki.
– Sz… co? Czego? – Ziewnął przysłaniając smukłą dłonią usta.
– Pozwolenie. – Powtórzyła dobitnie – Ostatnie, czego bym chciała, to, żeby cię zatrzymali za brak papierka.
Leopold dystyngowanie potarł powieki kciukiem i palcem wskazującym.
– Nie marudź – mruknął – odkąd wyjechaliśmy odzywasz się praktycznie tylko po to by narzekać – Zamrugał przywracając oczom ostrość widzenia – Oczywiście, że mam.
– Nie marudzę… po prostu się martwię – odburknęła. Chociaż tak naprawdę denerwowała się. Denerwowała i bała się do tego stopnia, że im bliżej byli Altdorfu, tym większą miała ochotę zawrócić konia i uciec jak najdalej. Wiedziała, że to bez sensu, ale nic nie mogła na to poradzić. Choć ostatnie kilka godzin próbowała drzemać, nie sen nie nadchodził przepędzany czarnymi myślami.

***

Mdła szarówka ogarniała niebo od wschodu. Do świtu pozostała jeszcze, co najmniej godzina, ale nocą chmury się rozwiały i szybciej robiło się jaśniej. Ostatnie puszcze przerzedziły się i ustąpiły całkowicie pustym polom otaczającym wiecznie głodny Altdorf. Teraz, kiedy ziemia była pokryta białym całunem pola wyglądały na jeszcze bardziej opuszczone. Czasie ich drogi Cynthia przywykła do lasów i borów. Teraz czuła się dziwnie odsłonięta i wystawiona na cios, na tej białej równinie, zasypanych pól.

Na horyzoncie wyraźnie rysowały się potężne mury stolicy Imperium. Nawet z odległości tych kilku mil iglice cesarskiego pałacu ostro odcinały się na tle jaśniejącego nieba.

Drogi prowadzące do cesarskiego miasta powoli zapełniały się. Ciszę wypełniał jednolity szum, coraz głośniejszy. Składało się na niego skrzypienie wozów, porykiwania wołów, jęki osłów, prychanie mułów. Pierwsze kłótnie między wciąż nielicznymi, ale zapełniającymi drogę chłopami. Altdorf budził się do życia jeszcze przed świtem. Trzeba było dowieźć mąkę do piekarni, mięso do rzeźni… tylko kupiec, który wstanie wystarczająco wcześnie zajmie sobie odpowiednio lukratywne miejsce na którymś z miejskich placów handlowych lub targów. Więc chociaż większość mieszkańców stolicy, wciąż słodko kołysała się w objęciach snu, własnych, lub nie, żon i kochanek, to ci, którzy z miasta żyli, byli już na nogach.

Cynthia poklepała zabandażowanymi dłońmi policzki, sprawdzając czy może wróci do nich czucie po tej lodowatej nocy.
– Idealnie – uśmiechnął się Leopold, patrząc na strażników otwierających akurat bramy. Prawo wymagało, aby na noc zamykać bramy miast. Nikt, poza kurierami cesarskimi, i tymi, którzy posiadali glejty miejskie nie mógł wtedy wejść, ani wyjść. Ale zimą bramy otwierano jeszcze przed świtem, aby móc zaopatrzyć miasto we wszystko, czego będzie potrzebowało na dany dzień. Trafili akurat na ten moment, więc mała była szansa, że ktokolwiek ich zatrzyma. Dla kupców i rolników, rano liczył się czas. Trzeba było rozwieść towary zanim na ulicach zacznie się ruch. I choć straż miała obowiązek sprawdzać wszystkich przyjezdnych, o tej porze nie robiono tego. Wściekły kupiec, który przez zmarnotrawiony na bramie czas straci dzienny utarg, potrafi być dla nadgorliwego strażnika, dużo bardziej nieprzyjemny niż jakikolwiek przełożony.
Gwardziści obrzucili wprawnymi spojrzeniami dwójkę konnych wjeżdżających zaraz za wozem smolarskim, ale nie zatrzymali ich.

Jechali południową drogą. Szeroką i wybrukowaną. Ponieważ pozostałe lice były jeszcze puste, już z daleka zobaczyli, iż droga ta prowadzi do potężnej budowli z znakiem młota nad gigantycznymi odrzwiami.
– Świątynia Sigmara – szepnęła dziewczyna.
Leopold spojrzał na nią rozbawiony.
– Czyżby to był nabożny szept? – Rzucił lekko sarkastycznym tonem.
Ale Cynthia praktycznie go nie usłyszała. Szeroko otwartymi oczyma wodziła po wysokich murowanych domach, których okiennice i drzwi często były pomalowane kolorowymi wzorami i ornamentami. W większości przypadku farba była wyblakła i złuszczona, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Ona widziała potężne i piękne miasto. Miasto, gdzie nad dachy z czerwonych dachówek wybijały się wieże kościołów i świątyń. Miasto szerokich brukowanych ulic. Dostatnich sklepów na każdym rogu, właśnie otwierających swoje podwoje.
Leopold westchnął widząc zachwyt dziewczyny. Dla niego przyjazd do stolicy nie był niczym nadzwyczajnym. To tutaj znajdowały się wszystkie Kolegia. Wiele lat studiów, sprawiło, że oceniał miasto trochę inaczej. Owszem było urokliwe… na studencki sposób. Postanowił, że jednak nie będzie odbierał dziewczynie tej chwili zachwytu. Dzień, dwa i sama zauważy, że ulice cuchną, domy są brudne, a sklepy sprzedają głównie chłam. Ale na razie dobrze mieć, choć namiastkę czegoś miłego.

Zatrzymali się pomiędzy świątynią Sigmara, a wschodnią częścią murów Pałacu Cesarskiego. Plac był jeszcze pusty. Śnieg, który spadł w nocy sprawił, że całość była nieskalanie biała… wydawała się czysta. Bez tego tłoku i brudu, rozdeptanego błota i hałasu, było tu naprawdę ładnie. I właśnie wtedy zza wierzy kościoła wstało słońce. Niebo zaróżowiło się intensywnie, a złote promienie wyglądały jak aureola. Po niebie przepływało osiem kolorów, jasnych i idealnie dopełniających się. Każdy z nich wirował, zwijał i zakręcał się w swym niepowtarzalnym rytmie. Cynthia po prostu patrzyła ciesząc tym pokazem oczy, Po chwili dopiero zdała sobie sprawę, że płynny ruch wichrów, nie jest tak przypadkowy jak na początku myślała. Kolory skupiały się i otaczały wysokie wieże i kopuły niektórych budynków. Uśmiechnęła się wskazując brodą na iglicę jednej z takich budowli:
– Tam? – zapytała Leopolda. Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Przedstawisz mnie kolegom z studiów? – Zapytała szelmowsko.
– Chyba śnisz – odparł złośliwie, ale z uśmiechem. – Choć. Wykorzystajmy to, że nie ma ruchu i załatwmy, co mamy do załatwienia. – Szturchnął konia piętami kierując się w jedną z alejek odchodzących od placu. Dziewczyna tęsknie popatrzyła na poranne niebo i dostojne budowle Pałacu i pojechała za nim.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że zauważyła coś jeszcze.

Odwróciła się gwałtownie i przeszukała wzrokiem horyzont.
– Co jest? – Zapytał ją chłopak, zaczynając się niecierpliwić.
– TO. – Opowiedziała ciężkim głosem.

W jednym punkcie, gdzieś na północ od nich wszystkie wiatry magii splatały się w jedno. W kolumnę zmieszanych kolorów. Oboje wiedzieli co to oznacza.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Counterman
Mieszczanin



Dołączył: 14 Sty 2007
Posty: 128 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: kopytko!

PostWysłany: Wto 13:51, 08 Maj 2007 Powrót do góry

" Że ich matka tyle spłodziła..." pomyślał niziołek rozglądając się z rozpaczą. Wcale nie nagle ujrzał wysoką postać, zapewne ped... elf. "Hmmmm elf" W tym momencie grupka dziwnych istot która go goniła osiągneła swój upragniony cel: dogoniła go.
Niziołek zręcznie uniknął pierwszego ciosu, po czym tertalnym gestem uniósł dłoń i krzyknął: " Nie dam się zbałamucić psy Chaosu! "... po czym dostał w łeb pałką.

I stała się ciemność.






Gdybyś przeczytał moje powyższe posty wiedziałbyś w co jest ubrany ped... elf - Emiel.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Chireadan
Mistrz Vatt'ghern Hanse



Dołączył: 12 Gru 2005
Posty: 139 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: hmm... odsyłam do Biblioteki :P

PostWysłany: Pon 16:39, 14 Maj 2007 Powrót do góry

Mort rozejrzał się, jego oczom ukazała sie panorama miasta widziana z jednego z dachów. Widział swego sługę i jego siostrę, trochę dalej prawie zabawną scenkę z jakimś niziołkiem, jakieś paskudne wiatry magii, na które nawet nie dalo sie polować. Postanowił zbadać sprawę pokurcza. Przez chwilę patrzył jak ucieka, by nastepnie majestatycznie skoczyć na sąsiedni dach i pobiec w stronę placu. Przeczucie go nie myliło obiekt po chwili tu był, był też elf, ubrany odrobinę niestosownie. Jako, że wywiązała się walka zrobił jedyną właściwą rzecz. Podkradł się do długouchego, po czym majestatycznie otarł się o jegonogi.




Więcej napiszę jak komp wróci z naprawy. Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Aravilar Liadon
Mieszczanin



Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether

PostWysłany: Śro 12:54, 16 Maj 2007 Powrót do góry

Po wielu dniach znojnej wędrówki, gorąca kąpiel wydała się Cavindelowi conajmniej rzadko spotykanym luksusem. Siedząc w wypełnionej po brzegi kadzi rozmyślał o tym po co tu przyjechał. Był ciekaw, czy uda mu się zrobić to, co zamierzał. A jeśli nie? Czy inni będą próbować?
- Ciekawe co u licha wyrabia Yuviel. Myślałem, że będzie tu o niej głośno... Będtę to musiał sprawdzic...

Dzień chylił się już ku końcowi gdy elf ruszył w stronę Sali Obiadowej Imperatora. W kandelabrach płonęły setki świec dodając komnacie niesamowitego uroku. Wielki, dębowy stół oraz dwa krzesła wyglądały nieco groteskowo ale Cavindel nie odważył się nawet usmiechnąć. Prawdę powiedziawszy był nawet lekko zdenerwowany. Gdy wszedł do komnaty Imperator wpatrywał się w płomienie trzaskajace w kominku. Z lekką nutą nonszalancji i arogancji odwrócił się na pięcie i począł wpatrywać się w barda, który pokornie pochwylił głowę.
- Rad jestem Cię widziec Cavindelu... Raczysz zjeść ze mną wieczerze?
Jego głos był twardy niczym skała lecz jednocześnie hipnotyzujący i miły dla ucha.
Obaj mężczyźni usiedli naprzeciw siebie milcząc...
- A może spróbować zrobić to teraz? - elf myślał gorączkowo wpatrując się w stół. W tym jednak momencie coś zadzowniło i do komnaty poczęto wnosić rozmaite potrawy. W odległym kącie sali rozstawiła się mała, kameralna orkiestra i oczekując aż jej władca zacznie jeść rozpoczęłą smętny koncert...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Chireadan
Mistrz Vatt'ghern Hanse



Dołączył: 12 Gru 2005
Posty: 139 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: hmm... odsyłam do Biblioteki :P

PostWysłany: Czw 11:44, 31 Maj 2007 Powrót do góry

Leopold uśmiechnął się, płynnie zsunął się z konia i pomógł siostrze zejść, po czym, wciąż trzymając jej rękę pociągnął w stronę zjawiska. Nie stawiała oporu, była zbyt zdumiona, zachowała jednak dość przytomności by idąc za przykładem brata chwycić uzdę konia i poprowadzić go za sobą.
- To nie to, co myślisz - uspokoił ją mag - nie mniej jednak, warto to zobaczyć - zakończył z uśmiechem.
Szli przez ulice nie zważając na ludzi. Nie musieli. Otaczał ich krąg pustki, będący najprawdopodobniej efektem czarnej szaty Leopolda i zdeterminowane spojrzenie jego zielonych oczu.
Zatrzymali się dopiero niedaleko portu, źródło zakrzywienia wiatrów znajdowało isę już na statku i powoli, acz nieubłaganie oddalało się od lądu.
- Patrz - Leopold wskazał ręką statek - tam odpływa elf, niestety, trochę się spóźniliśmy...
W każdym razie magia, która tak Cię zdziwiła nie pochodzi od niego... przynajmniej nie w całości. Pewien jestem, że ma przy sobie dużo amuletów, potężnych amuletów - zakończył krótki wykład.
Ku zdziwieniu wszystkich, w tym i siebie samego objął siostrę ramieniem. Śmiech, żywy i radosny, wyrwał się z jego ust. Nie potrafił nad nim zapanować, czuł się dziwnie szczęśliwy.
W porywie radości pociągnął siostrę za rękę.
- Choć, przedstawię Cię komuś, to miasto pełne jest dobrych wspomnień, a elfem, którego szukamy się nie przejmuj, mam przeczucie, że niedługo go spotkamy - stwierdził z uśmiechem, nie wyrażającym niczego, poza radością i zadowoleniem.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
miyumi
Magnat, Członek Rady



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy

PostWysłany: Pią 14:51, 22 Cze 2007 Powrót do góry

– Leo?! – Pisnęła zduszonym szeptem, wtulając się w jego pierś. Słyszała jak śmiech rodzi się w jego płucach. Wariat, zwariował… pomyślała, ale już czuła jak uśmiech się jej poszerza i zaczęła chichotać razem z nim. Wciskała twarz w czarną materię jego szaty, żeby nie wybuchnąć śmiechem, który usłyszeliby chyba nawet na podgrodziu. Zagryzła wargi i wciąż chichocząc odepchnęła go lekko – Błazen! – Prychnęła, wciąż powstrzymując chichot. Źrenice jej błyszczały od śmiechu i łez w kącikach oczu. – Co ci się stało? – Spytała z uśmiechem – przecież właśnie... – zacięła się, a potem westchnęła. Przestała chichotać, ale było jej lżej. Mogła się uśmiechać, całkiem szczerze, i było to miłe uczucie – Ech nie ważne. Obiecuję, że przynajmniej dzisiaj nie będę marudzić – uroczyście położyła rękę na sercu. – Słowem nie wspomnę o tym, że znalezienie tu kogokolwiek przekracza możliwości cudu.
– Cin! – Warknął na nią
– Dobrze już dobrze. To, komu chcesz mnie przedstawić? – Spojrzała na niego z miną wygłodniałego dziecka przed sklepem ze smakołykami. – A tak przy okazji… Ludzie wyglądający jak kapłani mora, albo łowcy czarownic, nie mają w zwyczaju przytulania kobiet. – Uśmiechnęła się z miną złośliwego skrzata – nie każdy w tym mieście wie, że jestem tylko twoją małą siostrzyczką – Wysunęła zawadiacko czubek języka. Szybko poczuła ukąszenia mrozu, więc przestała stroić miny i wzięła go pod ramię. Dobrze, że miała na sobie kożuch, bo na widok jej szat ludzie już totalnie straciliby rozum zastanawiając się, co oni tak naprawdę widzą.

Tak to jakoś dziwnie im się w życiu ułożyło… On skończył Kolegium, a ona odebrała święcenia kapłańskie. I choć, oboje ich uczono, że dawne życie pozostawili już za sobą, to jednak teraz byli sobie bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)