Forum Tawerna Ostrzy Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Karczma "Pod Szarym Krukiem" Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
miyumi
Magnat, Członek Rady



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy

PostWysłany: Pon 20:28, 27 Lis 2006 Powrót do góry

W nocy kilkukrotnie go budziła. Szarpała się na łóżku i jęczała przez sen. Około północy dostała wysokiej gorączki. Pot zrosił jej blade czoło pod bandażem. Kiedy przetarł jej policzki i czoło wilgotnym ręcznikiem otworzyła oczy. Ale chyba nawet wtedy się nie obudziła. Popatrzyła nieprzytomnie na niego, a właściwie przez niego. Spazmatycznie zaciskała pięści na kocu, próbowała się unieść by końcu znów omdleć. Przed świtem się uspokoiła. Zasnęła chyba już normalnym zdrowym snem. Nawet gorączka zaczęła opadać. Noc miała się ku końcowi.
Za oknem powoli budził się do życia nowy dzień. Nastawał świt. Na wschodzie pojawiły się pierwsze promyki nieśmiało budzącego się do życia słońca.
Przez całą noc Lan czuwał przy chorej. Zgodnie z zaleceniami medyka zmieniał jej okłady na czole. Regularnie maczał bandaż w misce zimnej wody i kładł na czoło leżącej.
Jednak nad rankiem sen zmorzył także i Lana. Wydawać się mogło, że weteran niczym skała opiera się zmęczeniu, jednak kilka ostatnich dni obfitowało w wydarzenia, było kilka intensywnych przeżyć.
Siedział na krześle przy łóżku, z wyciągniętymi wygodnie nogami, gdy głowa weterana nagle opadła mu na ramię a on sam zdrzemnął się na kilka chwil.
Obudziło ją światło. I ciepło. Wrażenia dopływały do niej powoli przez watę snu. Leżała z zamkniętymi oczami na łóżku. Nakryta kocem. Pościel pachniała jeszcze krochmalem. Odetchnęła głębiej. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała okazję spać w łóżku. Wędrowała od tak dawna… wędrowała… wędrowała! Zerwała się gwałtownie szybko otwierając oczy. To był błąd. W głowie natychmiast jej się zakręciło, przed oczyma pociemniało. Opadła na poduszkę, czując, że zbiera się jej na mdłości, mimo, że żołądek miała boleśnie pusty.
Rozejrzała się po pokoju starając się nie ruszać głową, wszak każdy nawet najmniejszy ruch powodował nieprzyjemne zawroty.
Znajdowała się w niewielkim pomieszczeniu, łóżko było w nim największym meblem. Jedno, jedyne okno wychodziło na wschód, widziała, zatem że rozpoczyna się nowy dzień.
Pod okienkiem, na taborecie lub zydlu ktoś siedział. Przekręciła się ostrożnie na bok. Mężczyzna zawinięty w płaszcz. Przez chwilę poczuła się dziwnie zagubiona. Przecież to była tak dawno temu, niemożliwe, żeby znowu… dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że to inne miejsce inny czas. I inna osoba. Poczuła chłód na karku. Gdzie ona jest? I kim jest ten człowiek?!
Ostrożnie przesunęła się bliżej krawędzi łóżka i spojrzała na podłogę. Jej buty leżały koło łóżka. Podparła się na łokciu próbując się podnieść. Teraz, kiedy zrobiła to powoli było jej łatwiej. Człowiek nadal spał opierając się ramieniem o ścianę. Odrzuciła koc i spróbowała usiąść. Ale kiedy chciała się schylić po buty w głowie znów jej pociemniało. Grzmotnęła boleśnie o podłogę i z głuchym jękiem zwinęła się na niej w kłębek. Czerń przelewała się jej przed oczyma. Znów zaczęły nią szarpać suche torsje. Za sobą usłyszała stukot nóg taboretu.
Chwilę ciszy, jaka nastąpiła po upadku przerwał głęboki i dźwięczny głos:
– Nie powinnaś wstawać z łóżka. Tak orzekł medyk, który się tobą zajmował. – Rzekł spokojnie mężczyzna, podnosząc się z krzesła. Powstał na nogi ukazując cała swoją sylwetkę, a płaszcz, którym był dotąd zawinięty opadł na podłogę.
Wysoki jak góra, szeroki w barkach, z czarnymi włosami do ramion; przypominał trochę jednego z rycerzy, którzy często pojawiali się w opowieściach bardów traktujących o dawnych zamierzchłych czasach.
Wyciągnął rękę do leżącej kobiety.
– Dasz radę wstać?
Dziewczyna podniosła głowę i popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Można byłoby to wziąć za przerażenie, ale sam jej wzrok nie wyrażał niczego. Szare spojrzenie otaksowało go dokładnie. Zapamiętywała, patrzyła, uczyła się. Nie miał ze sobą broni, ale był w zdecydowanie lepszej pozycji niż ona. Nawet gdyby obraz tak jej nie falował przed oczyma, nie dałaby rady mu uciec, ani go obezwładnić.
Powoli pokręciła przecząco głową.
– Kim jesteś? – Szepnęła. Głos miała lekko zachrypnięty. Odchrząknęła i powtórzyła nieco głośniej. – Kim jesteś?
Nie wyciągnęła do niego ręki, wolała utrzymać, chociaż minimalny dystans, o ile w ogóle to było możliwe.
– Jestem tym, który cię znalazł, gdy leżałaś na ulicy. – Cofnął rękę i usiadł z powrotem na krześle. Obserwował ją z nad przymrużonych powiek. Mimo znacznego osłabienia, nie chciała przyjąć pomocy, zdradzając tym samym, co nieco o sobie.
Lan wiedział, żeby w takich sytuacjach nie narzucać się zbytnio. To od niej zależy ile mu powie.
Po chwili milczenia rzekł jeszcze:
– Leżałaś na jedynej drodze prowadzącej do starych ruin.
– To znaczy, że cały czas jesteśmy w mieście?
Kiwnął głową.
– I tak po prostu opatrzyłeś mnie i przyniosłeś… no właśnie gdzie? – Jej głos był przepełniony nieufnością. Ale coś spod niego wydzierało… jakby strach, tylko nieco inne.
Siedziała na podłodze, niemal pod łóżkiem. Skulona, o potarganych włosach i ubłoconym ubraniu. Wyglądała jak małe zastraszone zwierzątko.
– Byłaś nieprzytomna, gdy cię znalazłem, prawie bez ducha. Teraz zaś przebywasz w domu medyka, opatrzona i uleczona. – Wyjaśnił cierpliwie weteran, pozostając w bezruchu i niczym nie zdradzając swych myśli.
– Jak się nazywasz? – Podciągnęła się nieco bliżej krawędzi łóżka, ale zrezygnowała z próby podniesienia się i usiąścia na nim. Jej wielkie szare oczy przewiercały go niemal na wylot.
– Lan Mandragoran, żołnierz z Północy. – Znów wykazał się spokojem i chłodnym opanowaniem. Podniósł z podłogi swój płaszcz, położył go przy pasie z mieczem.
Skrzyżował ramiona na piersiach
– Rad bym był poznać twoje imię, nieznajoma oraz chciałbym usłyszeć, co robiłaś w starych ruinach. – Otworzył oczy i wypatrywał się uważnie w siedzącą na podłodze kobietę. Uważnie śledził każdy jej ruch, jakby spodziewał się, że z jej reakcji może coś wyczytać.
Dziewczyna odwróciła wzrok i rozejrzała się po pokoju. Trochę niepewnie spojrzała znów na żołnierza. Znowu spojrzała na podłogę. I uparcie milczała. Zacisnęła zęby i jednak postanowiła się podnieść. Z niejakim trudem usiadła na łóżku. W głowie kręciło jej się coraz bardziej. Utrudniało jej to zebranie myśli. I nie nastrajało zbyt optymistycznie. Przycisnęła dłoń do czoła. Bolało, ale pomagało się na moment skoncentrować. Podniosła, głowę i tym razem już nie z dołu, spojrzała na żołnierza.
–Miyumi – mruknęła – nazywają mnie miyumi. Koń mi się spłoszył. Poniósł w zaułki. Potem chyba uderzyłam głową o jakiś wystający szyld… nie jestem pewna… – zagryzła wargi i zmarszczyła się, próbując sobie coś przypomnieć. – Miasto było opustoszałe… jak przy zarazie. – Umilkła nadal masując czoło.
– Panuje jakaś zaraza? – Spytała żołnierza.
– Wierzę, że twój koń się znajdzie, Miyumi – rzekł, Lan, nieco zgrzytliwym głosem, po czym dodał nieco spokojniej. – Tak, w mieście panuje zaraza. Ktoś zatruł wodę, lecz podobno zajmują się tym już kompetentni ludzie. I zdaje się, że są już na tropie tego, który to uczynił. To kwestia czasu, gdy go złapią.
– Jakie są objawy? Tu są studnie czy wodociągi? – zapytała spokojniej.
– Studnie. – Padła odpowiedź.
– To nie tak fatalnie. Nie powinno się roznieść za szybko. – Podniosła drugą rękę i ścisnęła głowę. – Skoro są tu ludzie, którzy umieją się z tym obchodzi powinno im się udać to opanować.
Pomacała bandaż na czole i syknęła.
– Ktoś mnie zszywał, czy jak? Boli jak jasna cholera. – Po jej twarzy przebiegł skurcz bólu.
– Byłaś opatrywana przez medyka. Jeszcze godzina zwłoki i nie można było by ci pomóc. Winnaś mu wdzięczność, zna się na rzeczy.
Lan przyglądał się Miyumi, bacznie ją obserwując. Jego myśli krążyły wokół całej tej kabały z ruinami.
Oczywiście nie dał wiary tłumaczeniu o spłoszonym koniu, postanowił jednak w tej sprawie nie naciskać.
– Podziękuję, jak nadarzy się okazja – burknęła. Zwinęła dłonie w pięści i oparła je na kolanach. Wpatrywała się w nie z uporem. Było coś bardzo dziecinnego w tym geście. Ile mogła mieć lat? Wygląd dziewczyny nie pozwalał jasno na określenie jej wieku. Bo powiedzieć, że gdzieś między 20 a 35 lat, to niezbyt wielka dokładność. Zagryzła wargi. Za mocno, bo wyschnięta skóra natychmiast pękła. Oblizała je nerwowo i rzuciła okiem na żołnierza. Westchnęła, jakby coś przemyślała.
– Przepraszam – widząc jego zdziwione spojrzenie dodała: – Po prostu, przepraszam. Sam wiesz, jaki jest świat. Samotnie podróżującej dziewczynie nie jest lekko. Jestem nieufna i to chyba naturalne prawda? – Uśmiechnęła się lekko sarkastycznie. – Ale dziękuję. Tobie najpierw. Za to, że zamiast okraść i wykorzystać, przyniosłeś mnie do medyka.
– Miałaś szczęście – rzekł Lan po chwili milczenia. – Faktycznie mogły cię spotkać różne przykrości gdybyś spotkała kogoś innego.
Podrapał się po brodzie, po czym wziął w dłonie pas z mieczem i zaczął przypinać do pasa.
– W mieście jest niespokojnie. – Zaczął mówić cicho, niemal szeptem. – Zmierzałem właśnie do starych ruin, gdy znalazłem ciebie, Miyumi. Jeśli nie masz mi nic do powiedzenia, będę kontynuował swoją misję.
Jestem tam potrzebny.
Dziewczyna patrzyła z dziwną mieszanką skrywanego pod maską obojętności zaciekawienia, jak żołnierz zapina pas z bronią, poprawia płaszcz i zaczyna wychodzić z pokoiku.
– Nie uda ci się.
Lan zamarł z dłonią na klamce.
– Nie uda ci się tam wejść.
Odwrócił głowę.
Zmrużył oczy i zacisnął wargi.
Spojrzał na Miyumi zimnym wzrokiem.
– Masz w tej kwestii coś więcej do powiedzenia?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Sam zobaczysz. Nie da się tam wejść. Coś broni dostępu.
– Opowiedz mi o tym.
– A co tu jest do opowiadania? Jak będziesz chciał sprawdzić to sam powinieneś zobaczyć. Być może będzie to śmiertelne, być może nie. Nie wiem. Nigdy tam nie wchodziłam. Z tego, co wiem o innych takich miejscach to są zabójcze, kiedy ktoś się z nimi próbuje siłować, ale zupełnie niewykrywalne dla ludzi, którzy są wobec nich obojętni.
– Chcę zapobiec temu. To się nie dzieje bez przyczyny: karczma, zatrucie wody, nieumarli przechadzający się ulicami. Chcę temu zapobiec, lub przynajmniej dowiedzieć się, kto jest za to odpowiedzialny. Lada chwila w mieście może zacząć się rzeź, na ulicach zapanuje chaos.
– Wątpię, żeby udało ci się to powstrzymać… przecież nawet nie wiesz, co się, tak naprawdę, dzieje, prawda? – Patrzyła na niego wielkimi szarymi oczyma, które nadawały jej twarzy rysy dziecka, ale były zupełnie obojętne.
– Jeśli nie zdołam powstrzymać, to przynajmniej będę próbował. – Rozłożył ręce. – Trzeba znosić to, czego nie można zmienić.
Milczał kilka sekund i dodał jeszcze
– Moje miejsce jest na ulicach, wśród walczących ludzi. Muszę tam być.
– I patrzeć na konieć świata? – Zapytała. – Cóż… skoro lubisz…
– Co proponujesz zamiast tego? – Odpowiedział pytaniem na pytanie.
– A kim ja jestem, żeby ratować świat? – Było coś strasznie złego w tym pytaniu. Jakby jakiś wielki zawód. Oczy dziewczyny zaszkliły się, ale mówiła dalej coraz szybciej – Nawet siebie nie umiałabym uratować, co dowodzi chodźby to, że siedzę tutaj modląc się w duchu, żeby nie zwymiotować, chociaż nawet nie miałabym czym, bo ostatni posiłek widziałam chyba cztery dni temu, a głowę mam rozciętą chyba do samego mózgu, wnioskując z zawrotów.
– Powiem medykowi żeby doglądał ciebie i przyniósł posiłek. – Lan położył rękę na klamce, otworzył drzwi. – Mam nadzieje ze spotkamy się w lepszych czasach. Miło było poznać. Życzę powodzenia w poszukiwaniach konia
Po ostatnim zdaniu uśmiechnął się lekko, jednak uśmiech ten nie objął oczu – chłodnych i zimnych.
Dziewczyna spuściła głowę, kiedy za żołnierzem zamknęły się drzwi.
A idź w cholerę! Idź. Idź i obyś znalazł szybką i bezbolesną śmierć…
Podciągnęła nogi na łóżko i opadła na poduszkę. Syknęła z bólu, kiedy w głowie znów jej załomotało. Wstrząs mózgu, oceniła, może i starał się ten cały medyk, ale na to za wiele nie pomoże.
Wpatrywała się w sufit. Z korytarza dobiegła ja przytłumiona rozmowa. Słyszała głos Żołnierza i jeszcze kogoś.
– Panie nie możesz teraz odejść! – Drążący, głos, chyba nie należał do człowieka pierwszej młodości – Nieumarli krążą po całym mieście. A jeśli pod twoją nieobecność, któryś z tych potworów znów mnie zaatakuje?
Odpowiedzi nie usłyszała. Żołnierz chyba musiał powiedzieć coś ciszej.
Przypomniała sobie jak wspomniał o karczmie i zatrutej wodzie. Czyli wszystko się toczy. I pewnie znów potoczy się tak jak zawsze. Westchnęła.
– Pewnie nigdy już mi nie odpuścisz, co? – Rzuciła w przestrzeń. Na korytarzu słyszała kroki. Więc jednak idziesz?, pomyślała.
Do uszu Miyumi dotarły odgłosy otwierania i zamykania drzwi oraz przekręcania zamka.
Po chwili zaś znów usłyszała kroki, a w drzwiach pojawił się medyk – niewysoki korpulentny jegomość z siwymi włosami. W dłoniach trzymał talerz ze strawą.
– Poszedł!! – Wykrzyknął wzburzony, po przekroczeniu progu. – Kto mnie teraz obroni? Jestem łatwym kąskiem teraz! – Ręce mu drżały tak, że ledwo postawił jedzenie na stoliku obok łóżka. Zapachy dobywające się z talerza przypominały Miyumi o głodzie.
Gdyby jej żołądek mógł teraz przemówić, zawyłby pewnie dziko.
Na talerzu była spora porcja kaszy ze skwarkami, kawał sera, suszone mięso oraz chleb.
– Złoto mnie teraz nie obroni. – Powiedział medyk, nadal będąc w złości. – Owszem zapłacił, ale przecież nie tak się umawialiśmy.
Pokręcił głową, chowając monety do sakiewki. Dopiero, gdy spojrzał na Miyumi oprzytomniał i rzekł już spokojniej.
– Jak się czujesz? Czegoś ci potrzeba?... Przyniosłem ci jedzenie, z pewnością musisz być głodna.
Dziewczyna podniosła się na łokciu i sięgnęła od razu po talerz. Przytrzymała go kolanami i zaczęła łapczywie jeść. Kruszynki kaszy przykleiły jej się do brody i kilka spadło na koszulę. Starła się żuć dokładnie, ale głód był silniejszy. Po kilku kęsach podniosła wzrok na medyka. Uchwyciła jego dziwne spojrzenie, ale tylko przez ułamek sekundy.
– Jeśli nie będzie to problem, to potem chciałabym się trochę obmyć?
– Ależ, żaden problem, panienko. Nawet pójdę i zagotuje trochę wody, żeby była ciepła. Mam nawet balię w szopie w podwórzu. Taką, prywatną maleńką łaźnię, można by powiedzieć – uśmiechnął się jowialnie. Wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Miyumi łapczywie dojadła wszystko, co było na talerzu, nawet go wylizała. Na toaletce stał dzban z wodą. Dziewczyna ostrożnie przechyliła się i ściągnęła go. Odrywała zębami kawałki mięsa i chleba zapijając je obficie wodą. Być może miała służyć do mycia lub okładów, ale była czysta i chłodna, więc do picia też się nadawała. Ostatnie podróże nauczyły ją, że niczego nie można marnować.
Najedzona poczuła się odrobinę lepiej, choć teraz mdłości mogły być bardziej ryzykowne. Nie miała jednak czasu na rozklejanie się nad sobą. Zacisnęła zęby i powoli wstała. Przytrzymując się ściany powoli ruszyła do drzwi. Po dwóch krokach, rozjaśniło jej się przed oczyma na tyle, że mogła pewnie sięgnąć po klamkę.
Po jasnym, białym pokoiku, korytarz wyglądał jak ciemna przepaść. Nie było w nim okien, na końcu paliła się tylko oliwna lampka. Nadal niepewnym krokiem, ruszyła stronę światełka. Drzwi na końcu były uchylone. Pchnęła je i zajrzała do pokoju. Był cały pobielony, pod ścianami stały szafki, a na środku stół operacyjny. Pachniało środkami odkażającymi i ziołami. Wciągnęła zapach głęboko. Lubiła go. Szybko wyłapała nutkę piołunu i spirytusu, suszoną babkę lekarską, mniszek lekarski, dziką różę, jodynę.
Podeszła do szafek i ciekawie do nich zajrzała. Spirytus, sodium uwodnione, gliceryna, kwas sulfurowy– zawahała się na moment. Nie wszystkie oznaczenia alchemiczne znała. Wiele kultur używało różnych oznaczeń, ale chyba właśnie tego szukała. Postawiła buteleczki na stole, kiedy usłyszała za sobą kroki
– Co ty wyprawiasz, dziewucho?! Zwariowałaś? – Medyk krzyknął podbiegł do stołu. Dziewczyna obdarzyła go chłodnym spojrzeniem – spuścić cię na chwilę z oczy, to zaraz poleziesz gdzieś głupia kozo!
– Spokojnie cyruliku – odpowiedziała złym głosem – obiecałam żołnierzowi, że ci podziękuję i zrobię to. Ale dalej już wolę zadbać o siebie sama. Potraktuj otrzymaną od niego zapłatę, jako koszty materiałów, które bezzwrotnie pożyczam – wskazała ręką na buteleczki na stole.
Człowieczek zapowietrzył się ze złości – To ja tu o ciebie dbam, znajdo! Karmię, kąpiel szykuję i nawet ubranie znalazłem na zmianę, a ty taka…, taka…, taka?! – Nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia, ograniczył się do sapnięcia i splunięcia na podłogę.
– A ja właśnie taka – podsumowała jego złość stoickim spokojem. – Nie denerwuj się tak… bo ci żyłka pęknie – mimo, że słowa, mogłyby być sarkastyczne, lub złośliwe, były po prostu obojętne. Jak stwierdzenie faktu.
– Czy ty, chociaż wiesz, co to jest, to co wyjęłaś?!
– To? – Spojrzała raz jeszcze na odczynniki – oczywiście.
– Przecież to są trucizny! Najsilniejsze żrąc trucizny!
– Wiem.
– Wiesz?! I mimo, to… – złapał głębszy oddech i zbladł – kim ty jesteś dziewczyno?
– Potrzebny mi będzie jeszcze ocet i olej rzepakowy. I sól. Masz? – Zignorowała zupełnie jego pytanie. – To przynieść – zakomenderowała, nie czekając na odpowiedź.
Może nie powinna się tak zachowywać, ale była wciąż trochę roztrzęsiona. Wypadek, ból, głód, obce miejsce i ten człowiek, który mówił, że ją znalazł. Już miała ochotę potrząsnąć głową, żeby odgonić te myśli, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. To pewnie nie byłoby najlepsze rozwiązanie, biorąc pod uwagę jej uszkodzoną czaszkę. Wzięła buteleczki i poszła za cyrulikiem.
Za oknami wstawał już świt. Któż wiedział, co przyniesie nowy dzień: radość czy smutek, troski i zmartwienia czy chwile śmiechu. Gdyby ktoś spojrzał na miasto z góry, zobaczyłby jedynie zwykłą niepozorną mieścinę, jakich wiele w Imperium. Ale to tylko pozory, miasto wcale nie było takie jak inne. Było szczególne.
Osobliwość owego miasteczka znali jedynie mędrcy, uczeni oraz ci, którzy zajmowali się przeszłością.
Któż mógłby wiedzieć, że losy miasta są bardzo burzliwe i na stałe wpisały się do historii Imperium? Świadkowie tamtych wydarzeń z pewnością nie żyją, a elfy, które mogłyby coś na ten temat powiedzieć, pilnie strzegą swoich tajemnic nie chcąc się nimi z nikim dzielić.
Medykowi szumiało w głowie.
– Dziwna ta dziewczyna. – Pomyślał sobie. Doszedł do wniosku, że jednak woli nie wiedzieć, po co jej trucizna. Uczono go, że lepiej nie wtykać nosa w sprawy ważniejszych od siebie, a medyk skwapliwie z owej mądrości korzystał, dzięki czemu udawało mu się unikać kłopotów. Jednak dziewczyna mocno go zaciekawiła. Wszak nie co dzień trafia się taki gość w domu.
– Tu masz ocet i olej – podał jej nieufnie butelkę i glinianą stągiewkę. – Tam – wskazał ręką inne drzwi korytarza – jest wyjście na podwórze. Balia w szopie, wiadro z wrzątkiem i pompa z wodą. Dadzą bogowie, to jeszcze nie zatrutą.
Dziewczyna wzięła naczynia i zdecydowanym krokiem wyszła na podwórze. Było zamknięte z czterech stron. Z dwóch, otaczał go dom medyka, z trzeciej kolejna kamienica, a z czwartej szopa. Do nie właśnie skierowała się dziewczyna. Jej pewny i mocny krok, był zdecydowanie tylko pozą. Faktycznie, ledwo stała na nogach, ale obiecała sobie, że nie dopuści do siebie słabości.
W szopie panował półmrok. Okno było zasłonięte białym płótnem i paliła się jedna lampa oliwna. Na Glinianym klepisku stała balia. Koło niej tara do prania i gar do gotowania bandaży i pościeli. Był też duży wydrążony kamień stojący na palenisku. Jeśli na rozgrzany wylewało się wodę, szopa zmieniała się w łaźnię parową. Dziewczynie potrzebne było właśnie to palenisko. Sprawnie i szybko zmieszała zawartość kilku buteleczek z olejem z stągwi i gliceryną. Zagrzała to nad paleniskiem. Zrzuciła z siebie ubrania. Zabandażowane kolano zdecydowanie jej przeszkadzało. Pochyliła się nad balią i napompowała do niej wody, a potem dolała trochę wrzątku. Zatrzymała wzrok na swoim odbiciu. Z niejakim trudem klęknęła na klepisku i pochyliła się nad lustrem wody. Wręcz czuła jak szwy na kolanie naciągają się do granicy pęknięcia. Podniosła ręce do czoła i zaczęła odwiązywać bandaż. Jej oczom ukazała się zaszyta rana długości jakichś trzech cali. Ostrożnie dotknęła jej palcami. Syknęła. Piekło. Było nawet dobrze zaszyte, oceniła fachowym okiem. Przymknęła oczy i odetchnęła głębiej. Złożyła palce nad raną w dziwnym geście
Ammanah meliorise ravenne. Pani niewzywana, Domina Mundi – szepnęła. – Ammanah satorius cortisso. Virigos aen santori, sammanal oremus Domina. – Między jej palcami skoczyła błękitna iskierka przypominająca wyładowanie elektryczne. Wokół rany na czole pojawiła się delikatna błękitna poświata. Iskierka, a potem następna, zaczęły powoli przepływać od jej złożonych dłoni i wnikać w ranę. Czuła jak z każdym słowem jej myśli stają się spokojniejsze. Ból głowy ustępował, mdłości skończyły się.
– Lekarzu, lecz się sam – westchnęła z ulgą. I czymś na kształt radości. Obawiała się. Poważnie obawiała się, czy to, że musiała mieć wstrząs mózgu pozwoli jej użyć mocy modlitw. Otworzyła oczy i jej ulotna radość, od razu z niej odpłynęła. Czuła się zdrowa, a rana zagoiła się…. Ale pozostawiając bliznę. Była tym tak zaskoczona, że w pierwszej chwili, zupełnie nie pojmowała, co widzi. Ale dotyk i wzrok powiedziały jej, że na jej czole została cienka biała bruzda. Zacisnęła zęby, czując napływająca złość.
– Pani daje i Pani odbiera… – szepnęła przez zęby. Powstrzymała złość, powstrzymała łzy złości. Przecież i tak, nie ma powodu, żeby nie mieć blizny. Piękna twarz, nie jest potrzebna w tym, czym się zajmuje.
Podniosła się energicznie z klęczek i wskoczyła do balii. Sięgnęła przez krawędź do paleniska i podniosła glinianą miskę, której wymieszała ingrediencje i pozostawiła, żeby wystygły.
Natarła ciało i włosy zawartością, przypominająca gęsty budyń. Gdy się spieniła spłukała to wszystko wodą.
Kąpiel odpręża i działa bardzo kojąco na organizm. Głód Miyumi zaspokoiła już wcześniej, teraz zaś odpłynęły z jej ciała ból i zmęczenie. Tego właśnie potrzebowała.
Na drewnianej ławie leżał ręcznik i ubrania. Wyszorowała skórę i natarła ją gliceryną. Przejrzała ubrania pozostawione przez medyka. Musiały chyba należeć do służącej, bo choć czyste i pocerowane, nie były najlepszej jakości. Wybrała z nich białawą halkę, spódnicę koloru zgniłej zieleni i wyblakłą bluzeczkę, która kiedyś być może była błękitna. Bluzeczka miała głębszy dekolt, ale kołnierzyk białawej haleczki wypełniał go.
Do drzwi rozległo się ciche pukanie, któremu towarzyszyło ciche pytanie
– Potrzeba ci jeszcze czegoś, Pani? Coś przynieść coś podać?
– Nie dziękuję – mruknęła zawiązując szlufki bluzeczki.
Rozczesała włosy grzebieniem, który był przy rzeczach dziewczyny, której ubrania właśnie sobie pożyczyła. Pochyliła się jeszcze raz nad balią oceniając krytycznie bliznę na czole. Rozejrzała się po szopie. Przy narzędziach do prania, leżały nożyce, zapewne do cięcia materiałów na bandaże. Wzięła je i raz jeszcze spojrzała na obicie. Szybko wybrała kilka pasm włosów o obcięła je nad brwiami. Sięgnęła po grzebień, i zaczesała jeszcze kilka, poczym także je przycięła. Czarna grzywka ukryła biały ślad.
Wyglądała teraz jak zwykła, miejska dziewczyna. Trochę blada, dosyć chuda, ale to normalne w dzisiejszych czasach.
Spojrzała na swoje dawne ubranie. Wciągnęła wysokie jeździeckie buty, a resztę wrzuciła do paleniska. Były już tak zniszczone, że nie nadawały się do noszenia. Trochę ją bolało, że nie ma płaszcza, bo dni robiły się coraz zimniejsze. Wzięła, więc szary wełniany szal i owinęła nim ramiona i wilgotne włosy.
Przez chwilę stała na środku klepiska. Jej zamyślone spojrzenie patrzyło gdzieś daleko przez ściany prowizorycznej łaźni, domu medyka i murów miejskich.
Przecież i tak się to wypełni… pomyślała, mogę… mogę się temu przyjrzeć.
Podeszła do drzwi i położyła rękę na skoblu. Czuła jak człowiek nerwowo krąży po swoim domu. Czuła jak jego myśli plączą się w niepewności i strachu. Jak biegną do fiolki i chusteczki trzymanej w ręce. Pomógł mi… ze strachu i za pieniądze, ale niech mu będzie.
Pchnęła drzwi i leciutko przebiegła podwórze. Weszła w ciemny korytarz, bezszelestnie nim przemknęła. Teraz, kiedy kolano było sprawne, a głowa jej nie dokuczała mogła się poruszać tak jak kiedyś.
Swoją drogą… jeśli medyk nie okaże się głupcem, to dobie się, że z „trucizn”, które od niego pożyczyła można otrzymać środek zdecydowanie lepiej nadający się do prania bandaży niż ług, uśmiechnęła się przewrotnie. No chyba, że przerażony, wyrzuci to wszystko, co zostawiła w misie w szopie.
Po dziewczynie pozostał ulotny zapach gruszek i cichy stuk zamykanych drzwi frontowych.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nalyfein
Szlachcic



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 216 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Mroczne Ssamath

PostWysłany: Śro 17:22, 27 Gru 2006 Powrót do góry

Wtem do miasta wszedło trzech mężczyznb. Jeden z nich jest czarodziejem. Nosi na sobie zielone szaty z czerwonymi znakami i wzorami. Pzy boku ma długi zielony kij oraz magiczną różdżkę. Klasnął w dłónie i pojawił sie za nim orszak ożywionych broni. 10 toporów, 20 strzał i 10 mithrillowych sztyletów pojawiło sie za nimi jako eskorta. Mag klasnął drugi raz i przybiegł do niego czarny lampart oraz podpęłzły dwie kobry, sycząc donośnie. Drugim z nich był wojownikiem. Przy boku miał 2 sejmitary z mithrillu, emanujące potężną magią oraz pare sztyletów przy pasie, również magicznych. Na rękach wojownik miał tatuaże i pierścieine z pająkami. Na prawej ręce miał żelazny kastet z kolcami. Trzeci z przybyszów był zapewne łotrem. Był chudy i wątły. miał przy boku dwa mithrillowe sztylety, a z jego pleców wystawały skrzydła. Mag nałózył kaptur, wraz z wejściem do miasta, podobnie jak łotr i wojownik. Stanęli wszyscy trzej i spogladają na miasto, jednocześnie rozmawiając ze sobą po cichu.
Mag spojrzał dalej... Widział wojowników, stojących w patrolu. Zastanowił sie i zaczął rozmawiać z nimi po jakimś innym języku. Mag odszedł w jakąś ciemną uliczkę i zniknął w objęciach mroku, łotr szepnął coś do fechmistrza i czuując na sobie złowrogi zrok żołnierzy odskoczył w bok. Jeden żołnierz zmierzył go dziwnym wzrokiem. Wyjął halabardę i zbliżył sie do niego.
- Kim jestes?- odrzekł.
Zestresowany łotr natychmaistowo wyjął sztylety, pomachał nimi groźnie w stronę żołnierza. Ten zaatakował go halabardą. Łotr zwinnie odskoczył i zbiegł w kolejną ciemną uliczkę. Objęcia mroku zakryły jego ciało. mimo to, żołnierz wciąż go gonił. Łotr zorientował sie, że wszedł w ślepy zaułek. Żołnierz podszedł do niego. Natychmiastowo łotr zniknął. Tymczasem fechmistrz wyjął sejmitary i podszedł odważnie do jednego z żołnierzy:
- Kim jestescie, wojowniku?!- rzekł
- Ja jestem jednym ze strażników.. A Ty Kim jesteś nieznajomy i kim są twoi towarzysze!?- wyjął miecz
- Hehe...Nie chciałbyś wiedziec, oj niechciałbys...
- Mów, albo cie zaprowadze do naszego dowódcy!!
- Hehe...nie straszcie mnie jakimś zwykłym żołnierzyną...-odrzekł lekceważąco.
- Naszym generałem jest dzielny pułkownik Agheazar! Zwykły wędrowiec taki jak Ty nie dorówna mu!
- Nie strasz mnie jakimś szeregowcem... Nie wiesz kim ja jestem..
- Nie moge znieść twojego zuchwalstwa! Mów kim jesteś!
Fechmistrz stanął przed nim. Odwinął rękaw i pokazał mu swój wielki tatuaż. A było tam napisane:
''Selharion- Fechmistrz VII Domu De'Karanthis z Gualidurth..Zabójca beholderów''
Fechmistrz zawinął i zakrył tatuaż. Żołnierz spojrzał na niego dziwnym wzrokiem.
-Drow?!- krzyknął
Fechmistrz odsunął sie. Wyjął sejmitary. Strażnik pchnął halabardą. Atak nie zrobil na nim większego wrażenia. Drow odskoczył zwinnie, następnie podrzucił i złapał swoje sejmitary i zaatakował go cieciem w głowę, a drugi cios zmarkował z brzucha na ramie. Strażnik krzyknął. Schował halabardę i wyjął swój miecz. Uderzył z całej siły. Drow zablokował cios i lekko skulił sie, następnie wykonał salto w tył i uniknął drugiego ataku. Zaatakował go przez ramie, a następnie efektownym i silnym ciosem, wypchnął mu miecz ręki raniac go dotkliwie. strażnik krzyknął. Drow schował sejmitary i chwycił miecz, a następnie uciekł w strone ciemnego zaułku
- widzisz, wojowniku..Następnym razem nie lekceważ i nie atakuj mroczncyh elfów...
-zaśmiał sie cicho i uciekł w uliczkę, znikajac tak jak jego towarzysze w objeciach mroku.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Agherazar
Mieszczanin



Dołączył: 18 Gru 2005
Posty: 188 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gospodarstwo na wschodzie

PostWysłany: Śro 22:33, 03 Sty 2007 Powrót do góry

Przerażenie i blady strach padł na miasto od kiedy spłoneła karczma i zatruto wodę w studniach. Na szczęście nie doszło do paniki, która mogłaby przeszkodzić w śledztwie i wykryciu osób odpowiedzialnych za to wszystko co sie ostatnio wydarzyło. Ta noc jednak była o dziwo spokojna. Żołnierze zdali raport, iż wszelkioe oznaki bytu nieumarłych na powierzchni zostały wyeliminowane oraz, że grupy strażników zlikwidowały dużą część stworzeń w kanałach. Jednak nie wszystkie. Coś tam jeszcze chodziło i w każdej chwili mogło wyjść na powierzchnię. Ludzie bali się, co chwilę opowiadali o jakiś postaciach kryjacych się w cieniu i obserwujących miasto z okolicznych wzgórz. Mimo to ta noc była spokojna. Szczególnie spokojna dla trójki żołnierzy siedzących w koszarach przy głownym wejściu pilnując go. Popijali kawę i grali w karty co chwila opowiadając sobie jakieś dowcipy. Bo co mieli innego robic? Ich zadaniem było tylko pilnowanie głównego holu koszar. Lekka i przyjemna robota. W pewnym momencie jeden z żołnierzychwycił kubek z kawą i przyłożyłdo ust. Niestety nie zdążył się napić. Przeraźliwy krzyk rozległ się po koszarach powodując, że strażnik polał się napojem a jego koledzy zerwali z krzeseł. Chwycili broń i natychmiast pobiegli do źródła dźwięku. Biegli przez korytarz mijając drzwi prowadzące do sypialń. W niektótych pojawiały się głowy obudzonych żołnierzy. Niektórzy nawet wybiegli na korytarz z bronią w ręku.
Trójka strażników dobiegła do jednych z ostatnich drzwi na korytarzu i jeden z strażników zaczął uderzać pięścia w drzwi
- Pułkowniku! Pułkowniku co się stało? - krzyknał w drzwi lekko na nie plując
- Nie zadawaj pytań tylko otwierajmy! - wrzasnął drugi żołnierz kopiąc w drzwi. Siła ciosu była tak wielka, że drzwi wyleciały z zawiasów i upadły z łoskotem na ziemie. Strażnicy wbiegli do pomieszczenia i stanęli jak wryci gdy ujrzeli postać opierajacą się o biurko. Miała na sobie tylko bieliznę, a po plecach spływał jej pot. Włosy wisiały z głowy zakrywając twarz
- Pułkowniku? Wszystko wporządku? - zapytał żołnierz,który wywarzył drzwi - Co się stało? - zrobił krok w stronę Agherazara ale zatrzymał się. Pułkownik drgnał lekko i delikatnie przekręcił głowę tak, że przez włosy dało się zobaczyć jego oko mierzące trójkę wystraszonych strażników. Wtem Agherazar wyprostował się i odwrócił w ich stronę. Odgarnał delikatnie włosy i spojrzał na nich. Gdy ujrzeli jego twarz przerazili się jeszcze bardziej. Jeszcze nigdy nie widzieli człowieka, którego twarz wyrażałaby tyle uczuć. Strach, przerażenie, gniew, złość, uczucie słabości, uległości.
- Spokojnie chłopaki, nic mi nie jest - rzekł Agherazar cichym, lekko drącym głosem - Mialem poprostu zły sen. Nic mi się nie stało. Wracajcie na służbę. I postawcie te drzwi. Rano zawołacie kogoś by naprawił je. No, idźcie już
- Jesteś pewien pułkowniku? Napewno nic się nie stało? - powiedział strażnik z plamą kawyna piersi
- Tak. Idźcie. Nic mi nie jest. Odmaszerować.
- Tak jest - powiedzieli zgodnie drącymi głosami i wyszli z pokoju ustawiajmąc drzwi.
Agherazar stał tak jeszcze chwilę dopóki kroki żołnierzy nie ucichły. Następnie spojrzał na biurko. Otworzył szufladę i spojrzał do jej wnętrza. Coś zalśniłoprzy blasku księżyca, którego światło wlewało się dopokoju.
- Chyba będziemy musieli pogadac. I to poważnie - rzekł szeptem i zamknał szufladę gwałtownym ruchem. Usiadłna chwilę na łóżko i spojrzał na drzwi przed nim. Następnie położył się,przykrył kołdrą i zamknął oczy.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Aravilar Liadon
Mieszczanin



Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether

PostWysłany: Sob 15:01, 13 Sty 2007 Powrót do góry

Droga prowadząca w stronę ruin była zawalona dziesiątkami ciał- dzieci i dorosłych, kobiet i mężczyzn, ludzi i elfów. Przyzwyczajona do takich widoków Yasheira szła nie oglądając się za siebie. Tylko Aravilar miał czoło zroszone potem a jego ciałem co chwila wstrząsały drgawki. Fioletowe oczy Avariela nabiegły krwią... Wodził nimi po niebie, na którym poczęły pojawiać się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Szli tak w półmroku rozświetlanym tylko pojedyńczymi pochodniami rozstawionymi na ulicy. Nic nie wskazywało na to, że coś może się stać... A jednak... nie minęła dłuższa chwila a avariel zaczął się zataczać by w mgnieniu oka upaść na twarz z głosnym jękiem. Yasheira była już przy nim. Z przerażeniem patrząc na wijącego się w spazmach bólu Aravilara. Krwawiące rany na twarzy zmieniły się w ropiejące strupy. Iskrzące oczy zgubiły swój dawny blask.
- Cholera jasna! Ar... Kochanie obudz sie! Musisz się obudzić!... Cholera jasna- drowka potrzasała omdlałym avarielem. Wiedziała, że jesli Aravilar sam się nie uleczy to ona go sama nie uratuje...
Czarownica ocknęła się z zamyślenia i zagwizdała cichutko. Z jednego z zakamarków wyleciał niczym strzała malutki, srebrny smok obserwując swoją panią i przyjaciółkę i merdajac wesoło ogonkiem.
- Zaknafein... Leć po pomoc... Znajdz uzdrowiciela... Potrafisz wyczuć osoby posługujące się magią prawda kochany? No to leć i wracaj tu szybko!
Smok zapiszczał donośnie lecąc zbierając się do lotu i wystrzelił niczym proca znikając w jednej z uliczek.
Yasheira podciągnęła Aravilara pod jeden z domów starając sie by było mu wygodnie. Avariel oddychał ciężko, a przez twarz co chwila przebiegał grymas bólu...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)